poniedziałek, 21 października 2013

Rozdział VII (seria I)

<Jessica> 
Może zachowałam się trochę chamsko, ale to on zaczął! Nie moja wina, że gościu mnie strasznie wkurza. I jeszcze mi tu zaczyna grozić, że mnie zmiażdży podczas zdobywania sztandaru. Też coś! Znając życie, cała gra będzie odbywała się w lesie. A w lesie raczej trudno mnie znaleźć, a co dopiero złapać. Dlaczego? Już wyjaśniam. Od kiedy Pan, duch dzikiej przyrody naprawdę odszedł, to moja matka sprawuje władzę nad naturą. A więc ja też mam wiele fajnych umiejętności. Mogę rozmawiać ze zwierzętami i oswajać je. Mogę też zmuszać je, aby coś zrobiły, jednak tylko wtedy, kiedy robię to dla ich dobra. Mam też władzę nad roślinami, ale nie taką jak Demeter czy Dionizos, że pomagam im rosnąć, tylko mogę nimi poruszać. Gałęzie i liany służą wtedy jako przedłużenie mojej ręki. Oprócz tego jestem bardzo szybka i zwinna i umiem chodzić po drzewach. Doskonale strzelam z łuku, walczę mieczem i posługuję się chyba każdą możliwą bronią, nawet jeśli wcześniej na oczy jej nie widziałam. Potrafię też leczyć rany bitewne i bardzo trudno mnie zranić, nawet, jeśli nie mam na sobie zbroi. W sumie chyba jeszcze nigdy nie walczyłam w zbroi. Ruszyłam do domku, aby się jakoś przygotować, bo zaraz rozpoczynała się gra o sztandar. Broń miałam dobrą, wszystko, od łuku przez miecz i sztylet, aż po włócznię, było przyczepione do mojej bransoletki. Pamiętam, że od zawsze miałam ją na ręce i nie ściągałam nawet do kąpieli. Ruszyłam w kierunku szafy, aby w coś się ubrać. Hmmmm, pomyślmy... Co mi zawsze przynosiło szczęście? Z dna torby wygrzebałam opadającą na jedno ramię srebrną koszulkę z białym wyjącym wilkiem na tle księżyca i napisem Daughter of the Moon. Była niezwykła, ponieważ w ciemności świeciła jak światło księżyca. Chociaż dostałam ją od taty w wieku chyba 3 lat, dalej jest na mnie dobra, jakby rosła razem ze mną. To właśnie w niej byłam, kiedy pierwszy raz spotkałam Crisa (Juniora) i na koncercie, gdy poznałam Luke'a. Zawsze przynosiła mi szczęście, niech tak będzie i tym razem. Do tego jeszcze moje ukochane czarne rurki, trampki i byłam gotowa. Stając przed lustrem, aby zapleść praktycznego opadającego na jedno ramię warkocza, zdałam sobie z czegoś sprawę. Daughter of the Moon - Córka Księżyca. Artemida tak jakby JEST księżycem. A wilk na koszulce dziwnie przypominał Octopusa. Z całą pewnością był strażnikiem. Czyżby to było...? Jeszcze raz spojrzałam w lustro i dostrzegłam tam cień jakiejś rudej dziewczyny z zielonymi oczami, mniej wiecej w moim wieku, może rok starszą. Patrzyła na mnie z uśmiechem. Odwróciłam się, jednak jej tam nie było. Była tylko w lustrze. A jej rysy był jakieś dziwnie znajome, jakbym ją skądś znała. Nagle w mojej głowie zapaliła się mała żaróweczka. Już wiem, dlaczego jej rysy wydawały mi się znajome. To były MOJE rysy! Więc dziewczyna stojąca obok mnie musiała być moją matką. Artemida. Spojrzałam na nią z obawą. Czy nawrzeszczy na mnie, że jej nie poznałam? Na szczęście tylko uśmiechała się przyjaźnie. Chciałam coś do niej powiedzieć, ale nie wiedziałam, jak zacząć. No dobra, do odważnych świat należy. Postanowiłam zaryzykować. 
- Cześć yyyyy... Mamo? 
- Witaj Jess, ale proszę cię, nie mów na mnie mamo - roześmiała się.
- No dobra - również się roześmiałam. - To trochę dziwne mowić mamo do kogoś, kto jest mniej wiecej w twoim wieku! 
- Tak naprawdę mam kilkanaście tysięcy lat, ale wiem o co ci chodzi. - uśmiechnęła się zabawnie i puściła mi oko. Zupełnie nie wygladała teraz jak matka, raczej jak starsza siostra. - Zaraz masz zdobywanie sztandaru, prawda? 
- Nooooo... I nie mam pojęcia, jak się ubrać... 
- Masz własną zbroję? - zaprzeczyłam.
- Nigdy jeszcze nie walczyłam w zbroi, trochę się boję, że będzie dla mnie za ciężka... 
- O to się nie martw - Artemida uśmiechnęła się przyjaźnie. - Muszę już iść, ale kiedy zniknę zajrzyj do szafy. Znajdziesz tam mały prezent ode mnie. Może okazać się bardzo praktyczny. 
- A co to takiego? - byłam bardzo zaciekawiona. 
- Zobaczysz - puściła mi oko. - Powiem tylko tyle, że radzę zawsze mieć ją przy sobie. Aha, jeszcze jedno, nie zawsze wyglada tak samo. Zeus mnie zabije, że tak cię rozpieszczam, ale mam tylko Ciebię  - puściła mi oko. - Dobra słońce, ja spadam, cześć! 
- Cześć mamo - odwzajemniłam uśmiech, ale jej już nie było. Szybko pobiegłam do szafy i wyjęłam z niej białą zamszową kurteczką. Miała kolor świeżego śniegu i była bardzo lekka, zastanawiałam się, dlaczego może być dla mnie bardzo pożyteczna, gdy nagle zrozumiałam. Ta kurtka ma mi służyć zamiast zbroi! Odczepiłam od branzoletki nóż i rzuciłam nim w kurtkę. Nóż odbił się od niej, nie pozostawiając nawet najmniejszego śladu. Spróbowałam jeszcze z mieczem. Rownież bez rezultatu. Kiedy od kurtki po kolei odbił się również sztylet, włócznia i strzały, stwierdziłam, że to chyba najlepszy prezent jaki dostałam. No prawie najlepszy, na pierwszym miejscu był oczywiście Octo. Ale kurtka była zaraz za nim, na równi z branzoletką. Spojrzałam na Octopusa, który drzemał spokojnie na moim łóżku, nie zwracając uwagi na walające się dookoła niego ciuchy. Kiedy wyczuł moje spojrzenie, leniwie otworzył oczy. 
- Ooooo, nowa kurteczka! Ładnie ci w niej! - uśmiechnął się i wesoło zamerdała ogonem. 
- Podoba ci się? Jak dla mnie jest cudowna! I służy jako zbroja! Wiesz może, z czego została zrobiona? 
- Hmmm - Octo podszedł bliżej i powąchał kurtkę. - Nie jestem pewien, ale chyba ze skóry tego lwa, no jak mu tam, tego, co go zabił Herakles. 
- Z lwa nemejskiego? Ale ekstra! Ale jakim cudem Artemida zrobiła z niego tą cudowną kurteczką? 
- Nie mam pojęcia, ale jest boginią, więc raczej jakoś dała radę? Skóra tego lwa jest odporna na wszelkie ciosy, praktycznie nie zniszczalna... Kiedy ją masz już mnie nie potrzebujesz... - wilk położył się na podłodze i spojrzał na mnie oczami zbitego psa. Klęknęłam koło niego i podniosłam jego głowę tak, że patrzył mi w oczy. 
- Octo, zawsze będę cię potrzebować, przecież jesteś moim przyjacielem! Obiecałam ci, że już na zawsze będziemy razem, aż do śmierci jednego z nas i zamierzam dotrzymać słowa! To, że kurtka będzie mnie chronić od ciosów, nie znaczy, że nie potrzebuję kogoś, do kogo zawsze będę mogła się przytulić i kto mnie zawsze wysłucha! Jesteś dla mnie prawdziwym przyjacielem i największym skarbem jaki tylko mogłam mieć! 
- Naprawdę? - Octo spojrzał na mnie a w jego oczach tańczyły już wesołe iskierki. - No to chodźmy stłuc kilku debili! 
- Chwilka, muszę najpierw to wszystko ogarnąć! - wybuchłam radosnym śmiechem. Na szczęście Octo wrócił już do normalnego stanu. 
- Sprzątanie chyba będzie musiało chwilkę poczekać - w drzwiach stał roześmianych Percy a tuż za nim uśmiechnięta Annabeth. - Szybko zgarnij jakąś broń i lecimy skopać tyłki kilku debilom! 
- Dobra, sekundę... - zamknęłam oczy i delikatnie potrząsnęłam ręką na której miałam branzoletkę. Kiedy je otworzyłam, wszystkie bronie znajdowały się już na swoim miejscu. Spojrzałam na przyjaciół. Obydwoje mieli na sobie zbroje a Ann trzymała pod pachą chełm z niebieskim pióropuszem. 
- Masz, może ci się przydać - podała mi go. 
- Dzięki, ale chyba poradzę sobie bez niego. 
- Jesteś pewna? Przecież nie masz nawet zbroi? - Annabeth nie wygladała na przekonaną. - Wszyscy będą w takich chełmach, służy to rozpoznawaniu swojej drużyny. 
- Nie ma mowy Ann, ja tego nie włożę. 
- Ale... 
- Ann, wrzuć na luz, przecież tak na serio, to nikt nie nosi tych chełmów! - do rozmowy wtrącił się Percy. - Ann zawsze próbuje wcisnąć te chełmy wszystkim młodym, aby sobie nic nie zrobili. A tak naprawdę, jak się dostanie w głowę to i tak nic nie pomaga. A do rozpoznawania drużyny służą szarfy. Po prostu musisz ją sobie gdzieś zawiązać w widocznym miejscu i po sprawie - podał mi błękitną szarfę pokazując jednocześnie swoją zawiązaną na ramieniu. Spojrzałam na Ann, która miała taką samą. Percy poczekał, aż zawiążę swoją i spojrzał na nas z zadowoleniem. - Dobra, to teraz możemy ruszać! Naprzód drużyno! Do głównego miejsca zbiórki! - zawołał entuzjastycznie a my z Annabeth strzeliliśmy synchronicznego facepalma. 

<Percy> 
Dziewczyny patrzyły na mnie jak na idiotę, jednak nie zamierzałem się tym przejmować. Wielkimi krokami zbliżało się zdobywanie sztandaru, a ja miałem chytry plan. Plan brzmiał następująco - ja z Ann i Jess wyruszamy po sztandar przeciwnej drużyny a Travis i Connor Hoodowie stanowią naszą obstawę. Reszta drużyny broni naszego sztandaru. Kiedy my przedzieramy się przez las w kierunku ich sztandaru, nagle "przypadkiem" spotykamy Jamesa i resztę ludzi z domku Aresa. On atakuje Jess a ja pomagam jej go pokonać i przy okazji bronię dziewczyny (przy okazji muszę walczyć lepiej od Luke'a) a Hoodowie mi pomagają. Kiedy James i spółka zostają pokonani, pomagam dziewczynom wstać i leczę ich rany za pomocą wody. Następnie zdobywam sztandar i tuż przy granicy oddaję go domkowi Hermesa, upewniając się, że dziewczyny patrzą. A potem jest wielka wspaniała uczta a Jess opowiada wszystkim, jaki to jestem wspaniały i jak ją uratowałem. A potem muszę oblać Jess wodą (ten ostatni punkt dodałem sobie jako zemsta za wygranie ze mną w bieganiu) i nadal jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. A następnego dnia wyruszamy na misję uratowania Luke'a... No i tu wszystko się wali! Jessie chyba zauważyła, że coś mnie trapi, bo położyła mi rękę na ramieniu i uśmiechnęła się.  
- Nie martw się, Glonomóżdżku, wygramy, nie ma innej opcji! A ten nażelowany tuman zostanie wywrócony na drugą stronę i dany do zjedzenia Pani O'Leary! 
- No przecież... - chciałem coś odpowiedzieć, bo przerwał mi dudniący głos Chejrona. 
- Zasady znacie, jednak je przypomnę, ponieważ słyszałem, że niektórzy mają jakieś mordercze zamiary - tu spojrzał znacząco na Jess, która wyszczerzyła się w uśmiechu, pokazując rząd idealnie białych zębów. - NIE ZABIJAMY SIĘ WZAJEMNIE! Więc, panno Torres, NIE POWINNAŚ wywracać Jamesa na drugą stronę i dawać go do zjedzenia udomowionemu piekielnemu ogarowi, bo to do jak najbardziej zalicza się do śmierci. Więc jeśli to zrobisz, będziesz miała do czynienia z Panem D. A on nie jest uprzejmy, jeśli chodzi o wypełnianie papierkowej roboty! Oprócz tego możecie używać wszystkich magicznych przedmiotów. A więc do dzieła i niech los zawsze wam sprzyja! - rozległ się dźwięk konchy i wszyscy zgromadzili się, aby ostatni raz przedyskutować plan. Pomachałem do bliźniaków, a oni, szczerząc się, podbiegli do nas. 
- No więc dziewczęta, plan jest taki, my w piątkę idziemy na atak i zdobywamy sztandar a reszta drużyny broni naszego - uśmiechnąłem się, posyłając znaczące spojrzenia Hoodom. Annabeth chyba to zauważyła i zaczęła się wściekać. 
- Plan powstał oczywiście bez naszego udziału, chociaż wszyscy wiedzą, że jestem najlepszym strategiem na całym obozie, tak? - warknęła. 
- Yyyy... - zrobiłem minę debila, i chyba tylko to jakoś uratowało mnie od odpowiedzi. Ann spojrzała groźnie na Hoodów, którzy uśmiechali się w podejrzany sposób. 
- To też wasz pomysł, prawda? 
- Nie, on wymyślał - odparł Connor puszczając oko do Jess, która ostentacyjnie, ale ze śmiechem, przewróciła oczami. 
- Wyluzuj Ann, Keep Calm. Wy sztandar i tak macie, więc nic się nie stanie, jeśli ich plan zawali. Oprócz tego, kto powiedział, że nie można zmieniać planów? - spytała z błyskiem w oku. Ann spojrzała na nas wszystkich, mamrocząc coś o tym, z kim ona żyje i wzruszyła ramionami. 
- Dobra, niech wam będzie - westchnęła głośno. - Więc jaki macie plan? 
- Ja chodzę najciszej i umiem chodzić po drzewach, więc będę zwiadowcą. Ma ktoś coś przeciwko? - spojrzała na nas uważnie. Ktoś, kto przeciwstawiłby się jej teraz, musiałby być albo bardzo odważny albo samobójcą.  Wszyscy zgodnie wzruszyli ramionami, tym samym się zgadzając. 
- Okey, a potem co? - spytała z wahaniem Ann. 
- Idziemy na spontan - Hoodowie wyszczerzyli się do nas a Ann strzeliła facepalma. 
- Chodziło mi raczej o jakiś SENSOWNY plan! Jess, jakiś pomysł? 
 - Idziemy na spontan - Jess uśmiechnęła się w taki sam sposób jak Hoodowie. Chciałem coś powiedzieć, jednak Ann spojrzała na mnie wrogo, więc się zamknąłem. 
- Ciebie nawet nie pytam, Glonomóżdżku! Całe szczęście, że jesteście tu ze mną... Atena zawsze ma plan! 
- Taaa, a Ares idzie na żywioł i zwykle wygrywa - Jess spojrzała na nią cynicznie a Travis, który właśnie pił wodę ze strumienia aż się zakrztusił. Annabeth odwzajemniła jej spojrzenie. 
- Jakiś dowód? - spytała hardo, a jej oczy niemalże waliły piorunami. 
- Kojarzysz morze taki kraj jak Polska? - Jess wytrzymała jej spojrzenie. 
- Pfff! Jasne, że kojarzę! Przecież to tam głownie rozpoczęła się II Wojna Światowa, zapoczątkowana przez Aresa podczas pomocy Niemcom i Rosjanom w najeździe na Polskę, a Atena wspierała Polaków! 
- No i właśnie o to mi chodziło. Chociaż nie do końca. - Jess uśmiechnęła się z satysfakcją. - Atena wspierała walczących w dobrej sprawie Polaków a mimo to wygrali Niemcy. Polacy kiedy walczyli, kierowali się sercem, chcąc obronić swój kraj a Niemcy mordowali z zimną krwią, nawet małe dzieci. No i tak w dużym skrócie, wygrali Niemcy, ponieważ w czasie wojny Atena nagle obraziła się na Polaków, za to, że jeden z nich nie odwzajemnił jej miłości i przestała się w to mieszać. Zabrała im wszystkie plany, broń, amunicję... Jednak Polacy dalej walczyli, bez żadnych planów, rozwalając Niemcom szyby w sklepach i rzucając w nich podpalonymi butelkami z benzyną. Jak już pewnie wiesz, albo przynajmniej się domyślasz, bez wstawiennictwa Ateny Polska nie miała żadnych szans, jednak się nie poddała. Wiesz czemu? - Annabeth słuchająca jej wywodu z otwartymi ustami automatycznie pokręciła głową. - Nie poddali się, ponieważ kochali swój kraj i mimo beznadziejnej sytuacji walczyli dalej! Bez żadnego planu! Bez pomocy obrażonej Ateny! I wiesz co? W końcu odnieśli sukces! A morał z tego jest prosty i niektórym znany, jak chcesz coś osiągnąć to miej w dupie plany i idź na żywioł! Przecież zwykle i tak nic nie idzie zgodnie z planem! - Ann patrzyła na nią jak na kosmitę, głęboko wstrząśnięta. Widać było, że jest już blisko, aby dać się przekonać, więc Jessica, z chytrym uśmiechem na twarzy, dowaliła kolejny, już ostatni argument. - Myślisz, że Artemida i łowczynie działają według jakiegoś planu? - Annabeth krzyknęła cicho i schowała twarz w dłoniach, właśnie cały jej światopogląd legł w gruzach. Podszedłem do niej i położyłem jej rękę na ramieniu. Chciałem ją przytulić, ale bałem się jej reakcji. No i wkurzonej Ateny, która mogła mnie rozwalić w jakiś wyjątkowo skomplikowany i bolesny sposób. Jess spojrzała na mnie ze śmiechem i wyciągnęła ręce do Ann, która z płaczem wpadła jej w ramiona. Potem przez chyba jakieś milion lat piszczały, ściskały się, płakały, przytulały, śmiały i już nie wiem co jeszcze. Już totalnie nie ogarniam tych dziewczyn, na początku skaczą sobie do gardeł a zaraz potem przepraszają i mówią, jak bardzo się kochają. Moje rozważania przerwała nagła cisza i zniknięcie dziewczyn. Spojrzałem na zdziwionych bliźniaków i jeszcze raz przetarłem oczy - dziewczyn nadal nie było. Travis i Connor byli tak samo zaskoczeni jak ja. Przecież jeszcze przed chwilą tu stały i wydawały z siebie dziwne dźwięki a teraz ich nie ma! Musiałem wyglądać wyjątkowo głupio, bo nagle rozległo się ciche parsknięcie i tuż przede mną zmaterializowała się Annabeth, ściskając w dłoni swoją bejsbolówkę. No tak, czemu o tym nie pomyślałem? Przecież Ann mogła stać się niewidzialna! To jednak w dalszym ciagu nie wyjaśniało sprawy, gdzie jest Jessie. Annabeth jakby czytała mi w myślach. Ruchem głowy pokazała bliżej nieokreślony kierunek. Kiedy tam spojrzałem, dostrzegłam Jessicę sprawnie balansującą na gałęziach drzew kilkanaście metrów nad ziemią. Kiedy zobaczyła, że ja i bliźniacy patrzymy się na z szeroko otwartymi ustami, uśmiechnęła się do nas przelotnie i skoczyła w dół. Zasłoniłem ręką oczy. Wolałem raczej nie patrzeć, jak bliska przyjaciółka roztrzaskuje się o ziemię, jednak w ostatniej chwili Jess zrobiła salto i lekko jak piórko opadła na ziemię tuż obok mnie. Rzuciłem się na nią, aby ją uścisnąć, jednak odsunęła mnie na odległość ręki. Widać było, że coś ją trapi. 
- Co jest? - Ann ochłonęła jako pierwsza. - Gdzie byłaś? Długo cię nie było... - spojrzałem na Ann jak na wariatkę. Długo? Nie było jej raptem kilka sekund. No może minuta, ale tak maksymalnie.
- Wiem... Byłam tam, kilka kilometrów po drugiej stronie strumyka. Nie wygląda to za dobrze... 
- No ale o co chodzi? - powiedziałem chyba trochę bardziej piskliwie, niż tego chciałem. Przyznaje, zacząłem troszkę panikować. No ale kto nie panikowałby w takiej sytuacji? Jess spojrzała na mnie, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z mojej obecności. 
- No tak w dużym skrócie, podczas każdej bitwy o sztandar atakują was chimery? 
~~~~~
Jak obiecałam, rozdział jest juz dzisiaj (chociaż "już" to pojęcie względne, ponieważ poprzedni był ponad tydzień temu) Chcę go dedykować tym wszystkich, którzy przeczytali i skomentowali poprzedni post :) Komentarzy było aż 12!!! Czyli aż o 5 wiecej, niż pod jeszcze poprzednim postem, który miał najwiecej komentarzy ;) Jesteście kochani <3 Mam nadzieje, że dalej będziecie tak pięknie komentować, bo to bardzo motywuje (ci, którzy sami też piszą blogi, chyba już o tym wiedzą ;>) A co do Percabeth to mam dylemat: część z was chce, aby było, a część, aby Percy był z Jess (czyli żeby było Percica albo Jessy XD) i już nie mam pojęcia co zrobić :c Nie chcę was zawieść, ale co do Jessie mam już pewne plany :* Mogę tylko obiecać (dla tych, którzy są przeciw Percabeth), że nie będzie tylko ciągle "Och Percy, jak bardzo cię kocham! Och Annabeth, ja ciebie bardziej!" bo mnie takie rzeczy tez strasznie wkurzają ;) Przyopinam jeszcze tylko, że 

CZYTASZ=KOMENTUJESZ

chociaż chyba nie trzeba wam tego przypominać ;*

sobota, 12 października 2013

Rozdział VI (seria I)

<Jessica>
Usiedliśmy wszyscy ściśnięci na kanapie w wielkim domu. To znaczy my siedzieliśmy, a Chejron stał naprzeciwko nas, obserwując nas uważnie. 
-Chodzi o tą przepowiednię i misję Jessie, prawda? - wyrwało się Perciemu, za co dostał cios łokciem w żebra (ode mnie) i kopnięcie w kostkę (od Annabeth). Spojrzał na nas z wyrzutem i zamilkł. 
-Tak, chodzi o to, chociaż ciekawi mnie, skąd o tym wiecie... - spojrzał na nas z zaciekawieniem. Po krótce opowiedziałam mu zdarzenia, poprawiana w niektórych momentach przez Perciego i Annabeth. 
-No i wtedy z cienia wyszedł Luke i ją przytulił a potem nagle pojawił się Ethan Nakamura i... Au! Jess, to bolało! - Percy spojrzał na mnie ze złością. Chyba niechcący walnęłam go łokciem w żebra. 
-Miało boleć - wymamrotałam, trzymając twarz w dłoniech. Tej części akurat nie zamierzałam mowić Chejronowi. Ann spojrzała na mnie ze zrozumieniem i wspierająco ścisnęła za rękę, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że jest jej przykro, ale to ważne. 
-Jessico, czy to prawda? - prawie nie zauważalnie skinęłam głową. - Więc znałaś Luke'a, prawda? - znowu przytaknęłam. - Wiem, że trudno ci o tym mowić, jednak to bardzo ważne. W jakich okolicznościach poznałaś Luke'a? 
-To było... Czy to naprawdę takie ważne? Wolałabym o tym nie mowić... 
-Mamy wiele wspomnień, do których wolimy nie wracać, jednak to naprawdę ważne... - Chejron spojrzał na mnie ze współczuciem. Westchnęłam głośno i starając się nie patrzeć na nikogo, zaczęłam mowić. 
-Poznałam go, kiedy wyjechałam z tatą i resztą reprezentacji na Florydę. Niby nie mogłam jechać, jednak trener, Vicente del Bosque, chyba mnie lubił i zgodził się, abym pojechała z nimi. Zwykle kiedy oni mieli treningi, ja siedziałam na trybunach albo zostawałem w pokoju, ale tego dnia chciałam pójść na koncert, który odbywał się gdzieś w mieście. Na koncercie było super, jednak potem... - na samo wspomnienie, mocniej ścisnęłam obrożę Octopusa, który zaskomlił cicho i położył mi głowę na kolanach. Zauważyłam, że jego obecność zawsze mnie uspokajała. Wzięłam głęboki oddech i kontynuuowałam. - Kiedy wychodziłam z koncertu, jakiś dwóch gości przyczepiło się do mnie. Mogli mieć maksymalnie 20 lat, jednak byli pijani. Powiedzieli, że mi zapłacą, tylko żebym... - słyszałam, jak Ann wydała z siebie zduszony krzyk, a Percy zacisnął dłonie w pięści. - Kiedy im powiedziałam, że nie, zaczęli się do mnie dobierać. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie Luke. Chociaż był od nich młodszy, jakoś się go przestraszyli i zostawili nas w spokoju. Chyba miało to związek z tym, że zaczął grozić im mieczem. Powiedział, że z nim jestem bezpieczna i nie pozwoli, by cokolwiek mi się stało. Ponieważ byłam zbyt roztrzęsiona, aby wracać do domu, zaprowadził mnie na plaże i zaczął wtajemniczać w cały ten świat. Wyjaśnił mi, kim tak naprawdę jestem. Potem przez kilka dni spotykaliśmy się, głownie na plaży. Zaproponował mi, abym się do niego przyłączyła i żebyśmy razem obalili bogów, pod wodzą Kronosa. Powiedziałam mu, że muszę się zastanowić, a on nie nalegał. Powiedział, że chciałby, abym do niego dołączyła ale nie będzie mnie do niczego zmuszał. Następnego dnia czekałam na niego w umuwionym miejscu, ale jego nie było. Zamiast niego zaczęły się pojawiać rożne potwory. Walczyłam z nimi, jakoś dawałam sobie radę, dzięki naukom od Luke'a, jednak one wydawały się być niezabijalne, na miejsce zabitych, pojawiały się nowe. Potem nagle wszystkie potwory zniknęły, zatrzęsła się ziemia, a ten straszny głos wypowiedział przepowiednię. Zaraz potem pojawił się zapłakany Luke. Przepraszał, że nie mógł być wcześniej, że przybył najszybciej, jak tylko mógł, ale potwory jego też zaatakowały. A potem nagle pojawił się ten dziwny chłopak. Chciał mnie zabić, mówił coś, że jestem zbyt potężna i mogę zniszczyć ich cały misternie ułożony plan. Luke powiedział mu, że nie pozwoli, aby coś mi się stało i zaczął z nim walczyć. Obydwoje byli bardzo dobrzy, jednak Luke był bardziej rozkojarzony. Wrzasnął do mnie, abym uciekała, jednak ja nie chciałam zostawiać go samego. Ta chwila nieuwagi wiele go kosztowała, chłopak boleśnie zranił go w rękę, wtrącając miecz z dłoni. A potem nagle ten drugi chłopak tak dziwnie się zaśmiał i zaczął wołać coś po starogrecku. Wtedy tak jakby się rozdwoił - tylko że zamiast jednego było ich pięciu, walczących z nami jednocześnie. Luke, mimo rany na ręce, walczył dalej, z kilkoma napastnikami na raz i jakoś dawał sobie radę, ale ja i tak musiałam mu jakoś pomóc. Wtedy nagle ten prawdziwy wycelował mieczem prosto w moje serce. Bez wątpienia zabiłby mnie na miejscu, gdyby nie Luke, który przyjął cios na siebie. Upadł na ziemię i zaczął zwijać się z bólu. Nawet moja moc leczenia ran bitewnych nie przynosiła żadnych efektów. Patrzyłam na śmiejącego się Ethana zaciskając pięści. Jeśli kiedykolwiek istniał człowiek kompletnie bez serca, to Nakamura bezwątpienia nim był. Chwyciłam miecz, aby z nim walczyć, jednak on tak jakby rozpłynął się w cieniu, zabierając Luke'a i mówiąc, żebym się nie martwiła, bo mój czas jeszcze nie nadszedł, a na razie przekonam się, jak Kronos postępuje ze zdrajcami. 
-A ktoś cię znalazł? - Percy spojrzał na mnie ze smutkiem. Wiedziałam, że taka akcja ratowania Luke'a musi być dla niego trudna. 
-Tak, Sergio. Najlepszy przyjaciel taty i mój chrzestny. W sumie to chyba najlepszy ojciec chrzestny, jakiego można sobie wymarzyć. Podał mi sok pomarańczowy i jakiś dziwny budyń, po którym poczułam się lepiej i powiedział, żebym się nie przemęczała i przestała o tym myślec. Podejrzewam, że też jest herosem, chociaż nie mam pojęcia, od kogo. 
-Sergio Ramos, tak? - Chejron spojrzał na mnie z zaciekawieniem. - Był tu kiedyś u nas. Nie jest w pełni herosem, jednak ma w sobie cząstkę boskiej krwi. Jego matka była córką Afrodyty a ojciec synem Aresa. Wyszła z tego intetesująca kombinacja. Wracając do tematu Luke'a, bardzo dziękuje, że to wszystko powiedziałaś. Bardzo nam to ułatwi sprawę. Na misję wyruszasz jutro rano, powiedz tylko, kogo zamierzasz wziąć. W przepowiedni jest mowa o 7 osobach, jednak tylko 3 z nich to herosi. Wiesz już, kogo bierzesz? 
-Chyba tak - uśmiechnęłam się słabo. - Ann, Percy, idziecie ze mną? 
-Jeszcze się pytasz? Jasne, że idziemy! - Percy odpowiedział na nich oboje. 
-Oprócz tego chciałabym rownież wziąć Grovera, tylko proszę, przakaż mu, żeby przestał mnie szpiegować, bo to strasznie wkurza! No i jeszcze... O, cześć Tyson! - w naszą stronę podążał rozeomocjonowany cyklop. 
-Percy! Annabeth! Jessie! Cześć! - złapał Perciego i uścisnął go, prawie łamiąc mu żebra. - Ojej! Ale fajny piesek! 
-Cześć Tyson, właśnie idę na misję, chciałbyś iść ze mną? 
-Jasne! - Tyson energicznie pokiwał głową. - A gdzie? 
-Yyyy... - zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia, dokąd się wybieramy. - No właśnie Chejronie, to gdzie jedziemy? 
-No cóż, to miejsce z pewnością ci się spodoba - Chejron uśmiechnął się mimowolnie. - Aktualne miejsce przebywania Luke'a i Księżniczki Andromedy to Hiszpania. 
-Cooooooo? Serio? Ale zaje... - widząc minę Chejrona lekko przystopowałam. - Znaczy... Fantastycznie! Nawet bardzo fantastycznie! 
-No dobrze, ale pozostały ci jeszcze dwie osoby do zabrania na misje. Wiesz jeszcze, kto to może być? 
-Thalia - wyrwało się Perciemu. 
-Tak, Thalia - przytaknęłam.
-Ale przecież ona jest herosem, córką Zeusa. Przepowiednia mówi jasno, mniej niż połowa z nich to herosi, nawet ja to wiem, chociaż waszym zdaniem mam glony zamiat mózgu! 
-Nie, tu nie chodzi o to, kto jest herosem, tylko kto się nim nazywa. Thalia jest łowczynią i to właśnie nią czuje się w głębi serca, Glonomóżdżku - trafnie zauważyła Annabeth. Jej spostrzeżenie podsunęło mi pewien pomysł. 
-Ostatnia siódma osoba dołączy do nas w Madrycie. 
-Czy jesteś absolutnie pewna? - Chejron spojrzał na mnie z powątpiewaniem i obawą.
-Tak, jestem pewna na 200 procent. 
-No cóż, jeśli tak... - Chejron w dalszym ciągu nie wyglądał na przekonanego, jednak widząc, że i tak mnie nie przekona, wzruszył ramionami. No dobrze, teraz idźcie na obiad, a po obiedzie będzie gra o sztandar. Jessie, musisz dokonać sojuszu, czy wolisz dołączyć do Ateny, która ma sojusz z Apollem i Hermesem... 
-I Posejdonem! - przerwał mu Percy. 
-I tak, jeszcze z Percym, czy do Aresa, który ma sojusz z... 
-Do Ateny! - tym razem ja mu przerwałam. Chejron spojrzał na nas z urazą. - A więc dobrze, jutro rano jedziecie do Colorado, gdzie spotykacie się z Thalią i łowczyniami. Tam macie samolot, którym lecicie prosto do Madrytu a potem łapiecie pociąg do Barcelony. Tam właśnie Luke był widziany po raz ostatni. Aha, i jeszcze jedno, Zeus raczej nie zrzuci was z nieba, ponieważ będzie z wami jego córka, radzę jednak, abyś go jakoś specjalnie nie wkurzał, ponieważ może zorganizować jakaś specjalną katastrofę tylko dla ciebie - Percy wymruczał w odpowiedzi, że ma nadzieje, że Zeus zrzuci go z góry gdzieś nad oceanem, Chejron chyba jednak tego nie słyszał. Potem wszyscy, w pogrzebowych nastrojach, ruszyliśmy aby zjeść nasz, byćmoże ostatni obiad tutaj. Taaak, nie ma to jak być optymistką. 
<Percy> 
Szliśmy sobie, wszyscy w piątkę (bo zawstydzony Grover obiecał, że już nie będzie szpiegował Jess) na obiad. Byliśmy trochę spóźnieni, to prawda, ale jakoś specjalnie nam się nie śpieszyło. Chciałem jakoś pogadać z Jess i ją pocieszyć, jednak ona chyba świetnie dawała sobie radę i bez tego. Zaczęła coś tam gadać o architekturze stadionu na którym będziemy (Santiago Barnebau) i na który bardzo chciałaby pojechać, tylko nie wie, jak to skombinować (Camp Nou). Ann i Grover słuchali jej jak zaczarowani, od czasu do czasu wtrącając jakieś komentarze i zadając pytania. Trudno im się dziwić, w końcu Ann była córką Ateny i kochała wszystko związane z Architekturą (chociaż nie wiedziałem, że interesuje się piłką nożną) a Grover to w końcu satyr, przy Jess, która jest córką Artmidy zachowuje się jak zombie, chociaż stara się tego nie pokazywać. Tyson był w tym czasie zajęty próbą poglaskania Octopusa, a ja po prostu się wyłączyłem. Naprawdę, bardzo przydatna umiejetność, nauczyłem się jej podczas wykładów Ann. 
-...No i właśnie dlatego, Percy, uważam, że Barcelona jest tysiąckrotnie lepsza od Realu, chociaż piłkarzy z Madrytu lepiej znam - Jessie spojrzała na mnie, kończąc swój wykład. 
-Yyyyy, okey... No więc... - próbowałem jakoś nie pokazać po sobie, że nie słuchałem, jednak chyba średnio mi się udało, ponieważ Jess ostentacyjnie przewróciła oczami i spojrzała na Ann. - On tak zawsze? 
-Noooo, niestety... Zawsze, kiedy gadam o czymś związanym z architekturą - Annabeth rownież spojrzała na mnie z niechęcią. 
-No ej! Przepraszam bardzo, że nie rozumiem absolutnie nic z Hiszpańskiego, a ty co jakiś czas wtrącasz coś po hiszpańsku! 
-Ale to nic? Tak absolutnie nic? Nic a nic? - Jess wyglądała, na przerażoną. - No dobra, to będę musiała cię trochę podszkolić - uśmiechnęła się do mnie i wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Ann. - A na przykład... No nie wiem... Mes que un club? Coś kojarzysz? 
-Mniej niż klub? - strzeliłem, nie zastanawiając się długo. Była to chyba jednak zła odpowiedź, ponieważ Jess strzeliła facepalma. Ann spojrzała na mnie współczująco. 
-Blisko. Więcej niż klub, nie mniej niż klub, tego akurat powinieneś się domyślić. Jess powiedziała to ze trzydzieści razy, opowiadając o Barcelonie. Widać, że jej nie słuchałeś... - wzruszyła ramionami. No dobra, widać, że jej nie słuchałem, ale co z tego? Przecież nie będzie kazała Octopusowi mnie zjeść, ani nic. No przynajmniej mam taką nadzieję. Usiadłem do stołu razem z Tysonem, słuchając jego opowieści, o wspaniałościach podmorskiego pałacu naszego ojca. Trochę zazdroszczę Tysonowi tego, że może tam przebywać. Ja jeszcze ani razu tam nie byłem. Z zamyślenia wyrwał mnie jednak śmiech Jess, spojrzałem na jej stolik i wybuchłem śmiechem. Obok dziewczyny siedział Grover, który rozbawiał ją, pokazując żonglowanie puszkami z dietetyczną colą. Zauważyłem, że prawie wszyscy obozowicze rozbawieni patrzą w ich stronę. W końcu nie codziennie widzi się satyra w tak dobrym humorze. No ale tak, specjalnie to podkresliłem - PRAWIE wszyscy obozowicze. James, (tak, ten mój ulubiony James!) siedział przy swoim stoliku, patrząc na Grovera z niechęcią. Kiedy satyr zakończył swój występ, a wszyscy, bijąc brawo, powrócili na swoje miejsca, James wstał, zmierzwił swoje brązowe włosy, przywołał na twarz firmowy uśmiech i raźnym krokiem ruszył do stolika Jessici. Wyczuwając kłopoty, zakląłem po starogrecku (nie będę tłumaczyć, bo było to trochę niecenzuralne przekleństwo) i wsunąłem dłoń do kieszeni, uprawniając się, że orkan nadal tam jest. Wyczuwając kojące zimno długopisu, uspokoiłem się już zupełnie. Przecież James nie odważy się jej coś zrobić przy tych wszystkich ludziach, a nawet jakby spróbował, jestem na tyle blisko, aby go powstrzymać. Chłopak, mimo wyraźnego zakazu i warczenia Octopusa, usiadł przy stole koło Jessici i zaczął coś mowić. Chociaż mówił cicho, słyszałem jego każde słowo, ponieważ w jadalni zapanowała przeraźliwa cisza. Wszyscy z zaintetesowaniem oczekiwali na rozwój sytuacji. 
-Nazywasz się Jessica Torres, tak? Ja jestem James Stoneman, syn Aresa. Od kilku dni dni cały obóz gada, jaka to jesteś wspaniała i cudowna. Ja, przyznaję, początkowo nie byłem przekonany, jednak teraz uważam, że to wszystko prawda. Zaimponowałaś mi, mała, niewiele herosów ma odwagę kopnąć syna Aresa, a ty dałaś radę. Tak więc chcę zaproponować ci sojusz, podczas zdobywania sztandaru. Od razu mówię, że jest to propozycja nie do odrzucenia - uśmiechnął się jak jakaś gwiazda filmowa. Zacisnąłem odruchowo pięści, modląc się w duchu, aby Jess mu nie uległa. Kochałem Ann, jednak Jessie, chociaż poznałem ją stosunkowo nie dawno, też była dla mnie bardzo ważna, jak siostra, albo ktoś taki. Nie wyobrażałem sobie, jak wcześniej mogło mi się wydawać, że kiedykolwiek będziemy razem. Jesteśmy do siebie zbyt podobni. Jess lekko wydęła usta, jakby rozważała jego propzycję. 
-Niestety, bardzo mi przykro, ale odrzucę twoją propozycję nie do odrzucenia. Jestem już w sojuszu z domkiem Ateny, a więc dzięki. Aaaa, i jeszcze jedno, nie mów na mnie "Mała" - uśmiechnęła się figlarnie, patrząc jak uśmiech na twarzy Jamesa zmienia się w coś, co definitywnie uśmiechem nie było. 
-Uważaj, Mała - wysyczał. - Chyba nie chcesz mieć we mnie wroga? Zgniotę cię na miazgę! 
-Ojej, tak się boję, że chyba nawet moje pluszowe kapcie poszły się schować ze strachu pod łóżko - ziewnęła teatralnie, a James zazgrzytał zębami.
-Ty... - Chyba chciał coś powiedzieć, jednak jego dwie szare komórki wykonały już swoją dzienną normę. Widać było, że Jess przerasta go nawet w ciętych ripostach.
-Masz coś ważnego do powiedzenia? Nie? To spadaj na drzewo, bo jeszcze mózg ci się przegrzeje. Tam przynajmniej jest dobra klimatyzacja - stwierdziła i nie zwracając uwagi na wściekłego Jamesa, któremu ze złości aż dymiło z uszu (i to dosłownie!), wyszła z jadalni, żegnano brawami i wiwatami. Podsumowując, Jess 2, James 0. 
~~~~~
No więc, jeśli nie zauwazyliście, jest kolejny rozdział XD Dodaję dzisiaj, ponieważ mam akurat chwilę wolnego ;) Ze specjalną dedykacją dla Alexandry Everdeen, GrÓcHa, cocacola2310 i wszystkich, którzy czytają, chociaż się nie przyznają ;* Jeśli to czytacie, pozostawcie po sobie jakiś znak! 

CZYTASZ=KOMENTUJESZ!!!

A ze wszystkimi pytaniami zapraszam na mojego aska, wystarczy wejść w strony, a potem już prosto ;> 

niedziela, 6 października 2013

Rozdział V (seria I)

<Jessica> 
Następnego dnia obudziło mnie pukanie do drzwi. Pewnie Ann i Percy przyszli, abyśmy poszli na śniadanie, a ja znowu zaspałam. W sumie nic dziwnego, znowu śnił mi się dzisiaj ten koszmar, z Luke'iem i tym obcym chłopakiem. Teraz to wydarzenie ciągle prześladowało mnie w snach. Mruknęłam do nich, że otwarte i szybko wygramoliłam się z łóżka. Przy okazji oczywiście musiałam niechcący nadepnąć na śpiącego jeszcze Octopusa. W drzwiach powitała mnie radosna Annabeth i zaspany Percy. Na mój widok uśmiechnął się przyjaźnie. 
-Też nie mogłaś w nocy spać? 
-Strasznie, dręczył mnie znowu ten okropny koszmar o Luke'u i... - zorientowałam się, że powiedziałam za dużo. Percy spojrzał na Ann z ponurą satysfakcją. 
-Widzisz? Mówiłem ci, że ona zna Luke'a - przeniósł wzrok na mnie. - Ethan Nakamura. 
-Co? 
-Ten chłopak nazywa się Ethan Nakamura. Też miałem ten koszmar. 
-Ale skąd ty to...? - spojrzałam na niego ze zdziwieniem. Percy westchnął. 
-Powiedzmy, że uratowałem mu życie, w zamian za co on usiłował zabić mnie. W takim dużym skrócie. 
-I zabił Luke'a... - moje oczy pociemniały - Zginie marną śmiercią, następnie zostanie oskubany, wypatroszony i dany potworom z lasku na śniadanie! - Annabeth spojrzała na mnie dziwnie - No co? Nikomu nie pozwolę, atakować moich przyjaciół ani rodziny! Ani tym bardziej Luke'a! 
-Jess, nie chcę cię martwić, ale Luke'a raczej nie da się zabić. Tak jak ja przyjął na siebie przekleństwo Achillesa - Percy spojrzał na mnie ze współczuciem. 
-No przecież wiem! Gdyby nie żył, niby po co chciałabym go ratować? Wiem, że żyje, jednak ten Ethan Nakamura, czy jakoś tak, sprawił mu ogromny ból, pozbawiając mnie najlepszego przyjaciela! Myślicie, że jak jest się innym, to ma się wielu przyjaciół? - odwróciłam się do nich plecami. Nie chciałam, aby łzy, które już zbierały się w moich oczach, ujrzały światło dzienne.
-Tak Jess, wiemy... - Ann podeszła do mnie, aby mnie przytulić, jednak ją odepchnęłam. Spojrzałam na nią ze złością. 
-Nie, nic nie wiecie! Ty masz jeszcze Perciego i przyjaciół tutaj z obozu, a ja nigdy nikogo takiego nie miałam! Byłam inna, pochodziłam z Hiszpanii, a do tego jeszcze ruda! Może i byłam popularna, bo mój ojciec jest znanym piłkarzem, jednak nigdy nie miałam prawdziwych przyjaciół! Dopiero, kiedy pojechałam z tatą na Florydę i niechcący poznałam Luke'a... - nie miałam już dłużej siły, aby powstrzymywać łzy i po prostu pozwoliłam im wypłynąć. Miałam już dość udawania, że jestem szczęśliwą bogatą nastolatką, ze sławnym ojcem. Usiadłam na łóżku, nie przejmując się, że oni nadal tu są. Octo podszedł do mnie, i skomląc cicho, złożył głowę na moich kalanach. Mówiąc bardziej do siebie, niż do nich, wyszeptałam jeszcze jedno krótkie zdanie. - Ja chyba go kochałam... 
<Annabeth> 
Kiedy to usłyszałam, nagle wszystko jakby się wyjaśniło. Już zrozumiałam, że sen, który opowiedział mi Percy, był naprawdę wspomnieniem Jessie. Okropnie bolesnym wspomnieniem, które powracało i nawiedzało ją w koszmarach. Gestem pokazałam Perciemu, aby wyszedł, a sama usiadłam na łóżku koło dziewczyny. 
-Nie martw się, wszystko będzie dobrze, uda się uratować Luke'a. Kiedy tylko Chejron dowie się o przepowiedni, zaraz puści cię na misję. A ja, jeśli tylko będziesz chciała, pójdę z tobą, obiecuję - mocno ją uścisnęłam. Dziewczyna podniosła głowę i spojrzała mi z wdzięcznością w oczy. 
-Dziękuje... Percy powiedział, że też chce pójść ze mną... Wy jesteście razem, prawda? - gwałtownie zaprzeczyłam, lekko się przy tym czerwieniąc. - A szkoda, powinniście być razem, pasujecie do siebie - uśmiechnęła się do mnie pokrzepiająco, a ja mocniej zagryzłam wargi. Walczyłam z myślami, chcąc jej coś powiedzieć, zaraz jednak stwierdziłam, że jeszcze na to za wcześnie. Nagle zauważyłam, że Jessie przygląda mi się uważnie. 
-Ty znałaś Luke'a, prawda? Znałaś go, zanim stał się zły - było to bardziej twierdzenie, niż pytanie. Powoli kiwnęłam głową. Dziewczyna, patrząc na mnie uważnie, kontynuowała. - On wcale nie jest zły! On jest... Po prostu inny. Przecież go znasz, chyba nawet najlepiej, nie licząc Thalii. Ja też go znam, nawet bardzo dobrze. I wiem, że się nie zmienił. Dalej jest tym samym Luke'iem, którego poznałaś, kiedy miałaś 5 lat i uciekłaś z domu. On dalej jest taki sam. Tylko ten prawdziwy Luke jest głęboko ukryty! - mówiąc to, cały czas patrzyła mi w oczy, a ja, mimo wszystko, zaczęłam jej wierzyć. Percy opowiedział mi ten sen, kiedy Luke oddał za nią życie, a to tylko potwierdzało prawdziwość jej słów. Zauważyłam, że kiedy powiedziała już wszystko, co jej leżało na sercu, na jej twarz znów powrócił uśmiech. - Przepraszam, że przeze mnie spóźniłas się na śniadanie, ale musiałam ci to wszystko powiedzieć! - uśmiechnęła się przepraszająco. 
-Nie spóźniłyśmy się, po prostu Perciemu przestawił się zegarek i obudził mnie o 5 rano. Teraz jest około 7, więc do śniadania masz jeszcze pół godziny. 
-No to spoko, dam radę jakoś się ogarnąć - puściła mi oko. - A tak z ciekawości, Percy zawsze jest taki nieogarnięty? To jest tak w sumie, na swój sposób słodkie. 
-No troszeczkę - spłonęłam rumieńcem, jednak spojrzałam na Jessie ze śmiechem - No ale właśnie za to go kocham! 
-Wiedziałam, wiedziałam, skąd ja to widziałam - Jess zaczęła skakać po pokoju i śpiewać, a ja zwijałam się ze śmiechu. Tak, to prawda, kocham tego naszego Glonomóżdżka i wreszcie się do tego przyznałam. Potem dziewczyna poszła do łazienki wziąć szybki prysznic, a ja zaczęłam bawić się jej iphonem. Kiedy natrafiłam na jej słitfocie z jakimś chłopakiem, mimowolnie wybuchłam śmiechem. Jess, zaciekawiona, o co może chodzić, wyszła z łazienki tylko owinięta ręcznikiem. Ze śmiechem pomyślałam, że gdyby Percy tu był, z pewnością nie mógłby przestać się gapić na jej długie nogi. Była moją przyjaciółką, teraz byłam już tego absolutnie pewna, jednak w takich chwilach widziałam, że jest ode mnie o wiele ładniejsza i to trochę bolało. Potrząsnęłam głową, aby przestać o tym myślec i ze śmiechem pokazałam jej zdjęcie. 
-To twój chłopak? - śmiesznie poruszyłam brwiami. 
-Nieeeeee - Jessie też się uśmiechnęła. - To tylko Junior. 
-Czyli? 
-Cristiano Ronaldo Junior. Po prostu kumpel. Ostatnio rzadko się widujemy, a szkoda, bo on jest świetny. Tylko, że jego tata za bardzo nie przepada za moim... - zmarszczyła brwi. - No ale nieważne. Wyjdziesz na chwilę? Chciałabym się przebrać - uśmiechnęła się rozbrajająco. Wychodząc z domku, wpadłam na oniemiałego Perciego, stojącego w progu. Kiedy na niego wpadłam, wykrztusił tylko jedno zdanie, uśmiechając się przy tym głupkowato, pijany ze szczęścia.
-Ann, ty mnie kochasz! A Jess chodzi z synem najlepszego piłkarza świata! 
<Percy> 
No dobra, wiem, że nie powinienem podsłuchiwać dziewczyn, ale jakoś nie mogłem się powstrzymać. W sumie to nie wiedziałem, że dowiem się tylu ciekawych rzeczy. Cały mój misternie ułożony plan posypał się jednak, kiedy Ann na mnie wpadła. Oczywiście musiałam odezwać się jakoś mało inteligentnie, przecież nie byłbym sobą, gdybym powiedział sensownego. Dziewczyna spojrzała na mnie groźnie i minęła mnie w drzwiach. Postanowiłem to zignorować i, nadal głupkowato się uśmiechając, zapytałem do domku numer 8. 
-Właź, Glonomóżdżku - Jess powitała mnie ze śmiechem. Chyba musiała być świadkiem sytuacji z Annabeth. Miała na sobie krótkie dżinsowe szorty (nawet bardzo krótkie, gdyby ktoś mnie pytał o zdanie), które podkreślały jej długie nogi, pomarańczowy obozowy podkoszulek i zieloną bluzę z kapturem. Włosy związała w wysokiego kucyka, a na nogi włożyła czerwone trampki za kostkę. Na jej nadgarstku zauważyłem branzoletkę charms, z różnymi kolorowymi zawieszkami. Jedna była w kształcie łuku z napiętą strzałą, druga przypominała miecz, a jeszcze inna sztylet. Byłem niemal pewny, że nie jest to zwykła bransoletka. W końcu Jess spojrzała na mnie wyczekująco. 
-Twój zegarek jest tylko tarczą, czy pokazuje też godzinę? Bo nie chcę nic mowić, ale za 4 minuty śniadanie! - nie zastanawiałem się nawet, skąd wie, że mój zegarek to tarcza, bo starałem się ją dogonić. Była bardzo szybka, bardzo łatwo zostawiła mnie z tyłu. Ciągle musiałam sobie przypominać, że to dlatego, że jest córką jedynej bogini, która zamiast siedzieć na tyłku na Olimpie i jeść winogrona, woli polatać sobie po lesie i pozabijać potwory. Aaa, no i jeszcze piłkarza. Po prostu idealne DNA! Kiedy już dobiegliśmy na miejsce, ja cały zasapany, Jess jakby wogóle jej to nie obeszło, spojrzałem na nią groźnie. 
-Jeszcze zobaczymy, co będzie, kiedy będziemy się ścigać po wodzie - nie odpowiedziała, tylko spojrzała na mnie ze śmiechem i usiadła przy własnym stoliku. Mieliśmy szybko zjeść śniadanie, a potem lecieć do Chejrona, zanim znowu gdzieś zniknie. Przy stole siedziałem jakiś taki nieobecny. Z zamyślenia wyrwał mnie odgłos ogólnego podniecenia. Podniosłem głowę i zobaczyłem tłum ludzi zgromadzonych dookoła stolika Artemidy. Szybko upewniłem się, czy orkan pod postacią długopisy nadal znajduje się bezpiecznie w mojej kieszeni i pełen najgorszych przeczuć wstałem i ruszyłem w tamtym kierunku. Jakoś przepchnąłem się przez tłum i stanąłem u boku Jess. Stała z rękami na biodrach, patrząc wrogo na jakiegoś wielkiego chłopaka od Aresa. Był od niej o głowę wyższy o trzymał rękę na rękojeścią miecza. Tuż obok Jessie stał warczący Octopus. Nagle usłyszałem głośny głos Chejrona, który patrzył na nas z wyrzutem. 
-Jamesie, może wytłumaczysz mi, co się tutaj stało? - Aha, więc chłopak ma na imię James. Już go nie lubię. 
-Ten jej kundel ugryzł mnie w rękę! - dopiero teraz zauważyłem, że skóra na jego dłoni jest lekko rozdarta. 
-No cóż, może nie lubi się, jak się go kopie? - Jess zmroziła go wzrokiem. - Na jego miejscu, zrobiłabym to samo! 
-Jessico - Chejron spojrzał na nią groźnie, wiec była już cicho. Spojrzała na mnie i wymownie przewróciła oczami. 
-No tak tak, rób teraz słodkie oczka do swojego kochasia, żeby cię wybronił z trudnej sytuacji! - wypalił cały czerwony na twarzy James. A potem nagle stało się coś dziwnego. Zanim zdążyłem choćby ruszyć palcem, James leżał na ziemi i zwijał się z bólu, trzymając się wymownie za czułe miejsce. Chejron, który chyba jako jedyny starał się powstrzymać śmiech, spojrzał na niego ze współczuciem. 
-Czy wszystko w porządku, Jamesie? - James, ze łzami w oczach, gwałtownie zaprzeczył. - No cóż, jak przestaniesz zwijać się z bólu, przyjdź proszę do wielkiego domu, postaram pomóc ci jakoś z tą ręką. Ale muszę przyznać, że sam się o to prosiłeś. Nigdy nie należy zadzierać z córką Artemidy, zapamiętaj to sobie. Dobrze, teraz wszyscy do zajęć! Rozejść się! A Jessicę, Perciego i Annabeth proszę o pójście za mną, musimy poważnie porozmawiać. 
Przechodziliśmy przez tłum śmiejących się i oklaskujących Jess obozowiczów. Prawie każdy chciał pogratulować, albo chociaż przybić piątkę z dziewczybą, która kopnęła syna Aresa w ja... przyrodzenie, że się tak ładnie wyrażę. Kiedy dotarliśmy do braci Hood, którzy wrzeszczeli "Torres na prezydenta!", Jess skinęła głową i mocno ich uścisnęła, co nie uszło uwadze mojej i Ann. 
-Dobra, teraz przyznaj się, co za szatańskie plany masz razem z Hoodami? - Ann podniosła jedną brew. 
-Nic takiego, naprawdę! 
-Nie kłam Jess, nie zdradzasz chyba swojego idealnego chłopaka, nieprawdaż? - spojrzałem na nią ze śmiechem. Zaraz jednak spoważniałem, ponieważ Jess spojrzała na mnie, jakby chciała mnie zabić. Albo przynajmniej podzieliłbym los Jamesa. W sumie nie wiem nawet, która z tych dwóch opcji była gorsza. 
-Jackson, weź się odwal, Junior nie jest moim chłopakiem. Aha, i jeszcze jedno, najlepszym piłkarzem świata jest MESSI, nie Pedaldo! - spojrzała na mnie ze złością i przyspieszyła kroku. Spikerem pytająco na Annabeth, jednak ona tylko wyruszyła ramionami. 
-Lepiej się nie mieszaj, może chciałaby, żeby byli parą albo coś. Albo kocha kogoś innego... 
-Ale że mnie? Na pewno nie mnie! Przecież ty mnie kochasz! - uśmiechnąłem się głupawo, za co oberwałem od Ann pięścią w brzuch. Okey, trzeba zapamiętać na przyszłość, nie gadać z dziewczynami o miłości, bo można mocno oberwać. Z trudem łapiąc powietrze, powlokłem się za nimi. O bogowie, czemu życie jest takie ciężkie? 
~~~~~
W sumie nie mam pomysłu, co tu napisać ;) Chcę tylko podziękować, za komentarze pod poprzednim postem i zapewnić, że o Percabeth jeszcze będzie ;* Aha, i przypominam jeszcze, że 

CZYTASZ=KOMENTUJESZ ;> 

czwartek, 3 października 2013

Rozdział IV (seria I)

<Jessica>
Miałam od razu iść do Chejrona, prosić o misję, jednak wszystko się pokomplikowało. Pan D. wyjechał sprawdzić, po której stronie są po mniejsze bóstwa. Chejron zniknął. Po prostu na kolacji oficjalnie nie przedstawił, a zaraz potem zniknął. Siedziałam samotna przy stole (nie licząc Octopusa, który ciągle narzekał na jedzenie) i posyłałam sobie z Percym głupie miny. Tak jak ja, siedział sam przy pustym stole. Jedząc kawałek placka zbożowego (dzisiaj było chyba jakieś drobne święto Demeter, przez co nie mogliśmy jeść mięsa i dlatego mój wilk tak marudził) patrzyłam z zazdrością na Annabeth, siedzącą wśród swojego rodzeństwa i żartującą z nimi. Chociaż nie należała do najstarszych, był grupową, ponieważ była tu chyba od zawsze. Posłałam Perciemu znudzone spojrzenie przez całą jadalnię i ziewnęłam. Trudno było zaprzeczyć, że było mi cholernie nudno. Gwizdnęłam na Octopusa, który niechętnie oderwał się od swojego owsianego i wyszłam z jadalni, przy okazji pokazując Perciemu gestem, że czekam na zewnątrz. Zamyślona wyszłam z jadalni. Nie zauważyłam nawet, że na kogoś wpadłam. A właściwie na dwie osoby. Dwóch identyczne wyglądających blond chłopaków przyglądało mi się z zaintetesowaniem. 
-Oj, sorki, niechcący - uśmiechnęłam się do nich przepraszająco, nieświadomie poprawiając włosy. - Jakaś taka nieogarnięta jestem ostatnio. 
-Nic nie szkodzi, nasza wina - jeden z bliźniaków, ten odrobinę niższy uśmiechnął się do mnie przekornie. - Travis i Connor Hood, od Hermesa. Zawsze do usług. 
-No, jeśli chcesz komuś zrobić jakiś kawał, zawsze z chęcią pomożemy - wyszczerzył się drugi. - Ej, a to nie ty jesteś przypadkiem tą córką Artemidy? Bo sorki, ale trochę nie uważnie słuchamy - puścił mi oko. Przytaknęłam ze śmiechem. Nagle Connor wpadł na jakiś pomysł. Mogłabym się założyć, że na kilka sekund nad jego głową pojawiła się maleńka żarówczeczka. 
-Ej, to może pomoglabyś nam w jednych kawale? Bardzo przydałby nam się ktoś, kto nasłałby wściekłe wiewiórki na domek Afrodyty - spojrzał na mnie porozumiewawczo. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Chłopaków polubiłam od początku (w sumie zawsze dogadywałam się lepiej z chłopakami niż dziewczynami), jednak średnio miałam ochotę na wypadanie w tarapaty już na samym początku. Miałam przecież wybłagać u Chejrona misję, a nikt przy zdrowych zmysłach nie wyśle na nią osoby, która od razu wpada w kłopoty. Od udzielenia odpowiedzi uratował mnie Percy, który zaszedł mnie od tyłu i położył mi ręce na ramionach. Błyskawicznie się odwróciłam, strącając jego ręce z ramion i spojrzałam na niego wyzywająco. 
-Jakiś problem, Glonomóżdżku? 
-Żaden problem, Wilcza Mamo - uśmiechnął się uroczo, a ja wybuchłam śmiechem. 
-Wow, ale pojechałeś, serio, gorszego przezwisko jeszcze nigdy nie słyszałam, wodoroście jeden! - lekko popchnęłam go w ramię. 
-No ej, aua, to bolało, zrobił obrażoną minę. - Zadarłaś z synem Pana Mórz! Teraz musisz ponieść tego konsekwencje! - podniósł mnie do góry i przerzucił sobie przez ramię, przybijając piątkę z braćmi Hood. Starałam się wyrwać, jednak za bardzo się śmiałam. Percy zagwizdał cicho i nagle, niewiadomo skąd, pojawił się piękny czarny pegaz. 
-Siema szefie, jakiś problem? - Pegaz spojrzał na mnie i zarżał cicho. Nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że śmiał się ze mnie. Spojrzałam na Perciego z udawaną złością. 
-Mógłbyś mnie łaskawie puścić! To porwanie! I jeszcze Octopus gdzieś zniknął! - prychnęłam i spojrzałam na śmiejącego się Perciego wilkiem. 
-No wiec widzisz Mroczny, musisz mi pomóc w porwaniu tej oto tutaj obecnej córki Artemidy - puścił do niego oko. Mroczny uśmiechnął się (o ile konie mogą się uśmiechać).
-A więc taki męski spisek? Wchodzę w to! - spojrzał na Perciego z błyskiem w oku. - A tak nawiasem mówiąc, to ładniutka jest. 
-A tak nawiasem mówiąc, to ona was słyszy! - wrzasnęłam na nich telepatycznie. Mroczny przez chwile sprawiał wrażenie speszonego, zaraz jednak uśmiechnął się jeszcze szerzej. 
-No cóż, po prostu wyrażam swoją skromną opinię, która przy okazji pokrywa się z opinią szefa, co nie szefie? - znacząco poruszył brwiami. 
-Och zamknij się! - Percy, cały czerwony, warknął na niego, jednak pegaz najwidoczniej się tym nie przejął. 
-No to co szefie, zaczynamy akcję? - nie czekając na odpowiedź, złapał mnie za tył koszulki i posadził na swoim grzbiecie. Percy po chwili znalazł się za mną. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, byliśmy już wysoko w górze, lecąc ponad oceanem. 

<Percy> 
Patrzyłem na nią. Była taka piękna, kiedy siedziała przede mną, z uśmiechem na twarzy i śmiejącymi się oczami, a wiatr rozwiewał jej włosy. Nagle odwróciła się do mnie i mocno mnie uścisnęła. Spojrzałem na nią zdziwiony. 
-A to za co? 
-Za niewinność! - wybuchła perlistym śmiechem, od którego jakoś tak ciepło zrobiło mi się na sercu. - A tak serio, to za porwanie i poznanie mnie z Mrocznym i pokazanie tego wszystkiego! To jest po prostu wspaniałe! Mogłabym tak latać bez końca! 
-Serio? A Mroczny i jego bezsensowna gadanina o pączkach cię nie wkurza? - odgarnąłem jej z twarzy zagubiony kosmyk włosów. - A dziękuje to nie słyszałem... 
-Dziękuje! - jeszcze raz mocno mnie uścisnęła, a ja mimowolnie się uśmiechnąłem. Piękną chwilę przerwał Mroczny. 
-Ej, szefie, nie chcę przerywać tej pięknej i romantycznej sceny, ale coś mi się stało w skrzydło i straciłem kontrolę! 
-I co w związku z tym? - zapytałem mało inteligentnie. Moje myśli w dalszym ciągu zajmowała piękna córka Artemidy. Mroczny spojrzał na mnie z naganą. 
SPADAMY! - to słowo przywołało mnie do porządku, natychmiast zacząłem zdrowo myślec. 
-Mroczny, postaraj się podlecieć jak najdalej od brzegu, żebyśmy sobie nic nie zrobili, spadając w dół! Woda powinna jakoś zamortyzować upadek, miejmy tylko nadzieje, że... - nie dokończyłam, bo ciało pegaza nagle dziwnie się przechyliło. Jessica z przerażeniem złapała mnie za rękę. 
-Przepraszam szefie, ale nie panuję nad tym! - głos pegaza stał się nagle dziwnie piskliwy. Jessie zamknęła oczy i zaczęła mamrotać coś po starogrecku, trzymając się jednocześnie grzywy pegaza. Z tego co zrozumiałem, było tam coś o wyganianiu złych duchów. Kiedy byłem pewny, że wszystko jest już okey, Mroczny nagle runął w dół, grzbietem do dołu. Jessie ostatkiem sił trzymała się jego grzywy, starając się nie spaść w morskie odmęty z kilkudziesięciu metrów. Nagle coś przyszło mi do głowy. 
-Jess, puść Mrocznego, wtedy odzyska kontrolę! 
-Jesteś tego pewien? - spojrzała na mnie z wahaniem. 
-Tak, na sto procent! Nie bój się, nic nam się nie stanie! - popatrzyłem na nią z pewnością siebie. Jessie niepewnie puściła pegaza, który, zgodnie z moimi przypuszczeniami, odzyskał pewną kontrolę. 
-Szefie, mogę jeszcze próbować was łapać... - powiedział z powątpiewaniem. Widać było, że leci już resztkami sił. 
-Nie, leć do obozu! I tak dobrze się spisałeś! - wrzasnąłem do niego. Nie miałem jednak czasu, aby jakoś mu pomóc, ponieważ powierzchnia wody była coraz bliżej. Cały czas mocno trzymałem Jessicę za rękę. Bałem się, co mogłoby się z niej stać, gdyby mój plan nie zadziałał. Chwyciłem ją w ramiona i mocno przycisnąłem do mojej klatki piersiowej, starając się, aby nic nam się nie stało. Woda była coraz bliżej. Zamknąłem oczy. Poczułem jednak, że kiedy z ogromną prędkością walnęliśmy w powierzchnię wody, już nie trzymałem przyjaciółki. Szybko otworzyłem oczy. Jako syn Posejdona, wyszedłem z upadku bez szwanku. Rozejrzałem się gwałtownie. Dziewczyna próbowała jakoś wypłynąć na powierzchnię, jednak była zbyt głęboko a ciężar wody ją przytłaczał. Szybko do niej podpłynąłem, wyciągając na powierzchnie. Chyba jednak za późno, Jessie nie poruszała się. Nagle zobaczyłem coś białego, co z ogromną prędkością płynęło w naszą stronę. Przetarłem oczy. Nie, nie mogłem się mylić, w naszą stronę płynął Octopus, jednak dwukrotnie większy niż normalnie. Kiedy tylko go zobaczyłem, mocno chwyciłem go za ogon, a ogromny wilk wypłynął na powierzchnię. Usiadłem na jego grzbiecie, a on natychmiast odcholowywał nas do brzegu. Kiedy już bezpiecznie siedzieliśmy na plaży, próbowałem reanimować Jessie. 30 uściśnięć, 2 wdechy, 30 uciśnięć, 2 wdechy. I tak w kółko. Prawie już straciłem nadzieję, gdy nagle dziewczyna zwróciła na mnie całą połkniętą wcześniej wodę pomieszaną z resztkami z kolacji i zamrugała swoimi pięknymi oczami. 
-Boże, Jess, nic ci nie jest? Już myślałem, że... 
-Było blisko, ale jednak jeszcze tu jestem. Jeszcze się ze mną trochę pomęczycie - uśmiechnęła się słabo. Byłem tak szczęśliwy, że z tej radości mocno ją uściskałem, prawie na nowo łamiąc jej żebra. A ona tylko uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością, patrząc mi prosto w oczy. Delikatnie nachyliłem się do niej, aby ją pocałować, gdy nagle... 
-Aaaapsik! Przepraszam, niechcący! - Jessie prawie tarzała się ze śmiechu, na widok mojej przerażonej miny. To prawda, chociaż nie chciałem się do tego przyznać, trochę się przestraszyłem. No i romantyczny nastrój prysł... Dziewczyna powoli się uspokajała i zaczęła szczękać zębami. Było już dosyć zimno, a ona była tylko w całkowicie przeliczonych szortach i rownież mokrym pomarańczowym obozowym podkoszulku. Nagle złapało mnie poczucie winy. Ona tu biedna marznie, a ja siedzę sobie w całkowicie suchych ciuchach. Bez zastanowienia zdjąłem własny t-shirt i jej podałem. Przyjęła go z wdzięcznością i natychmiast ubrała na siebie. 
-O bogowie, ale ciepło! Dzięki - uśmiechnęła się do mnie. - Jakim cudem ty to robisz, że jesteś cały suchy? 
-No cóż, tatuś troszkę pomaga - puściłem jej oko, na co wybuchła perlistym śmiechem. 
-Ej Noooo! To nie fair! - pokazała mi język, zaraz jednak spoważniała. - A tobie nie jest zimno? Bo oddałeś mi koszulkę i... 
-Nie, wszystko okey! Naprawdę! Nic mi się nie stanie, jeśli pochodzę sobie trochę bez koszulki! 
-No skoro tak... - dokładnie zlustrowała mnie wzrokiem, a ja poczułem, że się rumienię. - Przynajmniej córki Afrodyty będą miały tematy do rozmów. 
-No to zróbmy im przyjemność, będą miały jeszcze wiecej tematów do rozmów - uśmiechnąłem się do niej, a ona odwzajemniła uśmiech, jakby czytając mi w myślach. Zdziwiłem się mocno, kiedy pozwoliła, abym objął ją ramieniem. 
-No cóż, nie wiem, czy córki Afrodyty się ucieszą, ale mam ogromną ochotę trochę je powkurzać - uśmiechnęła się do mnie znacząco. - Słyszałam, jak gadały o tym, że jesteś ostatnio największym ciachem na obozie. 
-A ty jak uważasz? - śmiesznie poruszyłem brwiami. 
-A ja uważam, że wszystkie powinny nosić okulary - lekko walnęła mnie w ramię i obydwoje wybuchliśmy śmiechem. Było już ciemno, więc odprowadziłem ją pod domek. Na pożegnanie powiedziałem jej jeszcze, że śniadanie jest o 7:30, ale żeby się nie martwiła, bo wpadniemy jutro z Annabeth, żeby ją obudzić i ruszyłem do własnego domku. Stwierdziłem, że nawet moje zęby są zbyt zmęczone, aby je myć, więc położyłem się do łóżka tak jak byłem i od razu zasnąłem. 
Śniła mi się Jessie. Nie był to jednak ani miły ani zwyczajny sen. Po prostu wiedziałem, że to, co widzę, już kiedyś się wydarzyło. Jessie stała na plaży, cała umazana błotem i zakrzepłą krwią. Na morzu szalał sztorm, wokół niej trzęsła się ziemia i waliły pioruny, a z dżungli za jej plecami ciągle wychodziły jakieś potwory i ją atakowały. Zabijała je bez najmniejszego problemu, jednak na miejscu każdego zabitego pojawiały się nowe. Chciałem jej jakoś pomóc, jednak byłem unieruchomiony. Nagle dziewczyna upadła na kolana, jakby popchnięta jakąś niewidzialną siłą a ziemia wokół niej zadrżała. Wokół niej rozległ się straszny głos, mówiący, jak się domysliłem, kolejną Wielką Przepowiednię. 

Gdy heros wyklęty, 
Zaakceptowany zostanie, 
Jedyna jest szansa na uratowanie 
Bez walki śmiertelnej, 
Bez poległych i rannych. 
Bo gdy Pan Czasu powstaje, 
Jedynie w córce Artemidy nadzieja
I jej to zadanie. 
Wykonać je musi, 
Z przyjaciółmi swymi. 
Wyruszy ich siedmiu, 
Choć mniej niż połowa, 
Herosami się zowie. 
Poświęcą ci wiele 
Niektórzy wręcz życie, 
By świat uratować,
Wiedząc jednak skrycie, 
Że od jednej decyzji to wszystko zależy
A nie podejmie jej nikt, 
Kto serce ma trwożne, 
Bo potrzeba najwiecej odwagi, 
By zdrajcy przebaczyć... 

Gdy ostatnie dźwięki przepowiedni zostały wypowiedziane, z cienia wyłoniła się postać i podała Jessie rękę. Prawie krzyknąłem. Był to Luke. Chłopak pomógł jej wstać i mocno przytulił, a ona odwzajemniła uścisk. Było widać, że są przyjaciółmi. Nagle Luke dostrzegł coś za plecami Jessie i znieruchomiał. Dziewczyna również odwróciła głowę. W ich kierunku podążał Ethan Nakamura, w pełnym uzbrojeniu z mieczem gotowym do ataku. Luke coś do niego krzyknął, jednak on tylko roześmiał się złośliwie i zaatakował. Luke od razu zaczął z nim walczyć. Szło mu całkiem nieźle, gdy nagle Ethan zastosował zwód i wycelował mieczem dokładnie w miejsce, gdzie kilka sekund temu znajdowało się serce Jessici, jednak ta była już gdzie indziej. Wyciągnęła własny miecz, pragnąc pomóc Luke'owi, jednak ten krzyknął do niej, aby uciekała. Ten moment nieuwagi wiele go kosztował, oberwał niezłe cięcie w ramię, a miecz wypadł mu z dłoni. Ethan znowu zaśmiał się złowieszczo. Nagle stało się coś dziwnego - zamieść jednego Ethana nagle zrobiło się ich pięciu. Kiedy dziewczyna walczyła z jednym z nich, prawdziwy Ethan zaszedł ją od tyłu i wycelował swój miecz prosto w jej serce. Bez wątpienia zginęła by, gdyby Luke nie przyjął ciosu na siebię. Upadł na ziemię, zwijając się z bólu, podczas gdy Ethan śmiał się złowieszczo. Nagle wszystko zniknęło, a ja obudziłem się, cały zlany potem. Już wiedziałem, że córka Artemidy wbrew pozorom wcale nie miała lekkiego życia. 
~~~~~
Oddaję wam kolejny rozdział, z którego, szczerze mówiąc, jestem nawet zadowolona ;) Szkoda tylko, że pod poprzednim rozdziałem było prawie wogóle komentarzy :( Ktoś to wogule czyta? Jeśli czytasz - skomentuj! Każdy, nawet najdrobniejszy komentarz się liczy! Możecie też podawać linki do swoich blogów, chętnie poczytam ;*