środa, 18 grudnia 2013

Rozdział XI (seria I)

<Percy> 
Staliśmy tak, już spakowani, słuchając jakiś tam dziwnych dziwnych rad i pouczeń Chejrona, który strasznie się denerwował, bo to była pierwsza taka misja od dawien dawna. To znaczy Ann słuchała, bo ja odpłynąłem gdzieś myślami a Nico pisał z kimś smsy. Kiedy jednak zaczął nam po raz piąty tłumaczyć, abyśmy, brońcie bogowie, nie wkurzali boga umarłych, bo Jessica na pewno już go mocno wkurzyła, syn Hadesa nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Chejron spojrzał na niego groźnie. 
- Co cię tak bawi Nico? Przecież sam wiesz najlepiej, że twój ojciec potrafi być... Dosyć wybuchowy, kiedy się go zezłości. 
- Taaaaa... Dosyć wybuchowy, to raczej mało powiedziane - Nico uśmiechnął się pod nosem. Doskonale wiedział, że jego ojciec raczej nie jest 'dosyć wybuchowy', tylko, jeśli już, dosyć MOCNO wybuchowy. - Ale mi chodzi o to, że mówisz nam to już piąty raz a ja ci piąty raz odpowiadam: Jess na pewno tam wytrzyma, bo jest dzielną osobą i będzie dalej walczyć! Oprócz tego ona nam ufa, że przyjdziemy, więc nie będzie chciała nas zawieść, bo taka już po prostu jest! Więc możemy już jak nakszybciej iść? - wydarł sie na Chejrona, który zamrugał z zaskoczenia oczami. Zwykle wszyscy obozowicze okazywali mu szacunek, ale Nico, w gruncie rzeczy, nie był jego obozowiczem. Chejron spojrzał na niego wilkiem i gestem pokazał mu, że ma odejść, co chłopak zrobił, z szelmowskim uśmiechem na twarzy. Nasz opiekun westchnął jeszcze głośno i zwrócił się, tym razem, do Annabeth. 
- Czy na pewno macie już wszystko? Nie zapomnieliście niczego ważnego? Złotych drachn, broni, ambrozji nektaru? 
- Nie Chejronie, nie zapomnieliśmy niczego, naprawdę, wszystko będzie dobrze, poradzimy sobie i wrócimy szybko z Jess - uśmiechnęła się do niego pokrzepiająco, jednak sprawiała wrażenie, jakby chciała bardziej przekonać samą siebie niż jego. Chejron pogładził ją po ramieniu i uśmiechnął się ciepło.
- Dobrze, w takim razie jak macie zamiar tam dotrzeć? Bo rozumiem, że z psem raczej nie polecicie na pegazach... 
- Z wilkiem - poprawiłem automatycznie. 
- Co? 
- Z wilkiem. Octopus jest wilkiem. 
- Ach, tak, no właśnie - Chejron najwyraźniej był bardzo rozkojarzony. - Więc ponawiam moje pytanie, jak macie zamiar tam dotrzeć? Bo, jak rozumiem, wybieracie się do Central Parku w Nowym Yorku, tak? 
- No i tu jest właśnie problem... - Annabeth nerwowo przygryzła wargi. - Nico, pomyślałeś o tym?
- Jasne, że pomyślałem, będziemy podróżować cieniem - odparł to takim spokojnym tonem, jakby to było coś oczywistego. - To jedziemy? Trzymajcie się wszyscy, tu jest dobry cień. 
- Chwila, jak mamy się trzymać? 
- No normalnie, złapcie się mnie mocno i lecimy - zacisnął powieki, tym samym mocniej ściskając obroże podenerwowanego Octopusa. - 3, 2, 1 i... 
Przez chwilę czułem się, jakby coś w okolicach pępka zaczęło mnie tak jakby wciągać do środka, lecz już po kilku sekundach znów miałem grunt pod nogami. Otworzyłem oczy dokładnie w chwili, aby złapać upadającego syna Hadesa. - Au... 
- Stary, chyba trochę przesadziłeś - uśmiechnąłem się do niego, podtrzymując go za ramię. 
- Nieeeee, tylko... Trochę za dużo ludzi... Ale mogę już iść - wyrwał rękę z mojego uścisku i zrobił kilka kroków, lecz po chwili znów się zachwiał. Tym razem uratował go Octopus, który delikatnie złapał go zębami za rękaw. Kiedy upewnił się, że chłopak bezpiecznie siedzi na ziemi, położył się obok niego, kładąc swoją wielką głowę na jego kolanach. Zauważyłem, że od kiedy znajdujemy się coraz bliżej podziemii, wilk stawał się coraz bardziej aktywny, jakby wyczuwał obecność swojej pani. Nagle Octo poderwał się na nogi i zaczął dziko warczeć, jerząc włosy na karku, marszcząc nos i  szczerząc kły - jednym słowem, przygotowując się do ataku bądź obrony. Przodem zwrócony był do kępki drzew, tuż koło alejki. Już po chwili zrozumiałem, czego pies tak bardzo się obawiał. 
- Jasna cholera, wariato jedna, natychmiast zostaw tą strzałę! To są, do jasnej cholery, przyjaciele, a nie wrogowie! - z krzaków wyskoczyła Thalia, bez strachu stając ramię w ramię z Octopusem i zasłaniając nas przed jakąś dziewczyną z blond włosami i szarymi oczami, mierzącą z łuku prosto w serce syna Hadesa. Dziewczyna delikatnie opuściła łuk, jednak nie zdjęła strzały z cięciwy. 
- Mamy misję od Artemidy, mamy odnaleźć jej córkę, Jessicę, która zginęła i trafiła do Elizjum, ponieważ była prawdziwym herosem, godnym miana łowczyni, a wy, z waszym wielkim futrzakiem, stoicie nam na drodze. Odsuńcie się z własnej woli, albo zrobię to sama! - ponownie podniosła łuk i zmierzyła nas stalowym spojrzeniem szarych oczu. Normalnie chyba wolałbym zejść jej z drogi, ale, po pierwsze, uratowanie Jess to była nasza misja, po drugie, obraziła Octopusa, który był naszą jedyną szansą na szybkie odnalezienie córki Artemidy, po trzecie, chciała zabić osłabionego Nico, a to definitywnie nie wchodzi w standardy łowczyń Artemidy, których rolą jest zabijanie potworów a nie osłabionych herosów płci męskiej. 
Wyciągnąłem z kieszeni orkan, przy okazji kątem oka obserwując, że Annabeth i Nico, któremu już po woli wracały siły, również wyciągnęli swoje sztylety. Jedynie Thalia stała naprzeciwko niej, z rękami założonymi na biodrach. 
- No ciebie to chyba poważnie pogrzało! To są moi przyjaciele, nie możesz ich zabić! 
- Przyjaźnisz się z FACETAMI? - otworzyła szeroko oczy, a usta zacisnęła tak mocno, że złączyły się w jedną wąską linię. Kiedy się odezwała, jej głos ociekał pogardą. - No to już wiemy, czemu zawsze zachowujesz się tak... DZIWNIE? I to znaczy, że Artemida się myliła co do ciebie! I że to JA powinnam zostać generałem! Ja a nie ty!!! Jej córka też na pewno to potwierdzi! Zaraz po tym, jak ją uratujemy! 
Thalia spojrzała na nas i wymownie przewróciła oczami. 
- A teraz muszę jeszcze spędzić z nią jakiś czas, dopóki nie uratujemy tej od Artemidy, Jessici, czy jak jej tam... A jaka ogólnie ona jest? Bo Artemida powiedziała, że jeśli akcja się powiedzie, to potem któraś z nas będzie jej strażniczką, a ja jakoś nie mam ochoty niańczyć jakiegoś rozwydrzonego bachora - wymownie wydęła wargi, pokazując tym samym, że jakoś niespecjalnie podoba jej się ta perspektywa. Patrząc na jej minę, nie mogłem się nie roześmiać. 
- Taaaa, taki rozwydrzony bachor, że potrafi prawie samodzielnie rozwalić chimerę, porusza się po drzewach z prędkością kilometra na minutę i dogaduje się z Octo - poklepałem po pysku wilka, który usiadł obok mnie, przyglądając się uważnie Thalii. 
- Octo czyli... - jej oczy nagle tak się rozszerzyły, że gdybym nie wiedział, że to ze zdziwienia, byłbym pewny, że coś brała. - Ten wielki pies jest jej strażnikiem, prawda? O bogowie, ale on śliczny! - uklękła przy nim i przytuliła go mocno, i, obejmując rękami jego szyję, zamknęła oczy. Wilk spojrzał na mnie, jakby oczekiwał pomocy w uwolnieniu się od niej, jednak tylko wybuchnąłem śmiechem - widok wysokiej, mrocznej, ubranej podarte jeansy łowczyni, mogącej jednym ruchem ręki zabić człowieka na miejscu, przez porażnienie piorunem, z bananem na twarzy przytulającej się do wielkiego psa naprawde mógł rozbawić. 
Po chwili dziewczyna wstała, otrzepała spodnie z ziemi i z uśmiechem na twarzy spojrzała na Nico. 
- No to co, synu Hadesa, gdzie mamy teraz iść? 
- No cóż, myślę, że za chwile się dowiemy - Nico z otwartymi ustami wpatrywał się w coś za jej plecami. Odwróciłam głowę i spojrzałem tam gdzie on. W naszym kierunku z zawrotną prędkością pędziła wielka czarna trąba powietrzna. Już wiedziałem, co za bóg zesłał nam ten 'prezent'. Zdążyłem tylko krzyknąć, żeby wszyscy się siebie trzymali i zostaliśmy wciągnięci przez wielki czarny wir prosto do Hadesu. A potem nie było już nic...

<Annabeth> 
Delikatnie otworzyłam oczy, zdając sobie sprawę, że ocknęłam się jako pierwsza. Dziwne było to, że tylko lekko bolała mnie ręka, chociaż jestem pewna, że wylądowałam na czymś twardym. Rozejrzałam się dookoła i już wiedziałam, dlaczego było mi tak dziwnie miękko - wylądowałam na Percym, który, chociaż miał rozcięty o jakiś ostry kamień policzek, którego kapała krew, uśmiechał się i mocno ściskał moją rękę. Również się uśmiechnęłam i dałam mu buziaka w policzek. Mój kochany Glonomóżdżek... Ciekawe, co by było, gdyby nie Jess i jej wykład, pewnie dalej bylibyśmy przyjaciółmi, kryjąc w sobie to niezwykle uczucie. 
Kiedy wszyscy już odzyskali przytomność i opatrzyliśmy najważniejsze rany, w tym rozcięty policzek Perciego, ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie muszę chyba mowić, że było to niekoniecznie przyjemne. Po jakimś bardzo długim czasie wędrowania jakimś okropnym, czarnym i śliskim korytarzem (nie mam pojęcia, ile dokładnie nam to zajęło, bo w podziemiu czas płynie inaczej), wpadliśmy do czegoś, co wyglądało na ogromną czarną zjeżdżalnie i już po chwili cali potłuczeni wylądowaliśmy przed wejściem do pałacu. Podniosłam głowę. 
Oj, niedobrze, w drzwiach stał Hades i łypał na nas groźnie spod krzaczastych brwi. 

<Thalia> 
Z gracją wstałam i otrzepałam spodnie, patrząc z wsciekłością na Hadesa. Jeśli przez tego starego zgreda nasza misja okaże się niepowodzeniem, to nie wiem, co zrobię, chyba po prostu zwiążę go, porażę prądem i wrzucę do Styksu, a potem poćwiartuje na kawałki i wrzucę do najgłębszej otchłani tartaru! Pogładziłem zjeżonego Octopusa po karku, aby go jakoś uspokoić, ale chyba średnio mi to wyszło. 
Nie mam pojęcia, czy ojciec Nico jakoś przeczytał moje myśli czy co, ale tylko uśmiechnął się do mnie z wyższoscią. 
- Och, Thalia Grace, moja kochana bratanica! Nie zapominając już o moim jeszcze kochańszym bratanku, Percym Jacksonie! No i oczywiście Annabeth! No tak, bez ciebie by sobie przecież nie poradzili. Ojej, patrzcie patrzcie, kto jeszcze tu zawitał! Mój kochany syneczek, Nico di Angelo! Nie tęsknisz za siostrzyczką? - uśmiechnął się cynicznie, całkowicie ignorując Glimmer, która wygladała, jakby nagle zabrakło jej powietrza. 
Nico zacisnął dłonie w pięści i spojrzał wyzywająco na ojca. 
- Nie przyszliśmy tu dla ciebie, wróciliśmy po Dziewczynę, która jest jedyną szansą na uratowanie Olimpu, a ty pozwoliłeś jej umrzeć!
- Z tym, że pozwoliłem jej umrzeć to chyba już gdzieś słyszałem... Ach tak, przyszliście po Jessicę Torres, nieprawdaż? 
- Ty ją znasz? - Nico spojrzał na niego wyzywająco, robiąc krok do przodu. Jedną rękę trzymał na rękojeści sztyletu.
- Coś kojarzę, taka mała, ruda, pyskata, córka Artemidy? Strasznie przypomina mi twoją matkę, Nico. Od tygodnia wygrywa ze mną w karty. No i jeszcze Luke Castellan wspominał coś, że przysięga na Styks, że zemści się, za to, że pozwoliliśmy jej umrzeć czy coś takiego. 
- Co? Lukie tu był? - na dźwięk imienia byłego przyjaciela zacisnęło mi się gardło. Czy to możliwe, że on tu był i starał się ją uratować? Jeśli tak, to oznacza, że potrafi kochać. A to by znaczyło, że jeszcze dałoby się go uratować. 

<Jess>
- Hadesie, gdzie ty jesteś? Miałeś tylko pójść zaparzyć herbatki i zaraz wrócić! - rozejrzałam się nerwowo po pomieszczeniu. Pana Umarłych w dalszym ciągu nie było. Hades w sumie nie jest taki zły, gdy się go bliżej pozna - po prostu człowiek wiecznie cierpiący na kryzys wielu średniego, pragnący zostać gwiazdą rocka, ale młodszy brat mu nie pozwala, bo ma siedzieć tu pod ziemią i rządzić trupami. No po prostu super robota! Od jakiegoś czasu mieszkam razem z nim i Persefoną w pałacu i jakoś się dogadujemy. Nie mówiąc już o tym, że jest beznadziejny w karty i wygrałam z nim już mnóstwo złotych drachn, bo jest, biedny człowiek, od hazardu uzależniony. Zna się również całkiem nieźle na piłce nożnej, więc mamy wiele wspólnych tematów. 
Nagle bóg znalazł się przede mną z uśmiechem na twarzy, prowadząc za sobą Perciego, Ann, Nico, Thalię, która trzymała warczacego Octopusa za obrożę i jakąś blondwłosą dziewczynę, która na mój widok otworzyła szerzej oczy i pokłoniła mi się. Przewróciłam oczami, gestem pokazując jej, że ma wstać. Dziewczyna posłusznie wykonała moje polecenie a już po chwili cała piątka stała przede mną z szeroko otwartymi oczami. 
- Jess... To ty... Proszę, pomóż nam... - Percy spojrzał na nas błagalnie i upadł przede mną na kolana. Chciałam się do niego zbliżyć, jednak dwa wielkie piekielne ogary zastąpiły mi drogę. Spojrzałam z wrogością na Hadesa. 
- Co ty im zrobiłeś! Przecież oni przyszli tu, aby mnie uratować!
- Ależ spokojnie, Księżniczko Ciemności, nic im się nie stanie. No cóż, nic gorszego od śmierci, bo raczej się już stąd nie wydostaną.
- Że co, przepraszam bardzo?! Myślałam, że jesteś nawet spoko, a ty co? Ty, w zamian za to, że pomogłem ci dogadać się z żoną, wyleczyłam z grypy żołądkowej twojego ulubionego piekielnego ogara, opatrzyłam zranioną łapę Cerberka a nawet uczyłam cię kilku fajnych trików z piłką, chcesz pozabijać moich przyjaciół?! I jakim prawem, do cholery jasnej, nazywasz mnie Księżniczką Ciemności?!
- Zjadłaś dzisiaj na śniadanie płatki z owocami. Jednym z tych owoców był granat. Zjadłaś go. Teraz staniesz się nieśmiertelna, będziesz naszą adpotowaną córką i zostaniesz tu z nami już na zawsze. 
Mówił to takim spokojnym tonem, że początkowo nie wiedziałam, czy się nie nabija. Kiedy jednak byłam pewna, że mówi poważnie, po prostu wybuchłam śmiechem. Hades jest naprawde tak głupi, czy tylko udaje? Przecież kiedy opowiadał mi o tym, jak Persefona (która wcześniej nazywała się Kora) zjadła owoc granatu, powiedziałam mu, że mnie nikt nie złapałby na taki numer, bo nienawidzę granatów. Podeszłam do niego i poklepałem go po ramieniu. 
- Nie martw się, Hadesie, kiedyś przyśle ci przez Hermesa więcej gazetak, możesz sobie nawet zamówić prenumeratę, a jeśli będziesz tęsknić, to najzwyczajniej zadzwoń na komórkę, albo, jeśli znowu ci sie zepsuje, to przez iryfon. Bo bardzo mi przykro, ale ja nie zostaję! - szybko odtraciłam ma boki piekielne ogary i wskoczyłam na grzbiet Octo, który nagle urósł do rozmiarów trzygłowego psa i pomogłam wdrapać się na niego pozostałym. Kiedy już wszyscy siedzieliśmy wygodnie, pogłaskałam wilka delikatnie za uchem i szepnęłam coś do niego. Już po chwili, nie zwracając uwagi na osłupiałego Hadesa i bijącą nam brawo Persefonę szykowaliśmy w kierunku sklepienia na białym, skrzydlatych wilku.
~~~~~
O bogowie, już myślałam, że nic nie wymyślę i będę musiała jakoś zakończyć bloga, na przykład przez śmierc Jess ;< No ale na szczęście jakoś mi się udało coś wyskrobać, po prawie miesiącu ale jest ;) Mam nadzieje, że nie straciłam przez ten czas czytelników, bo to głownie dzięki wam i waszym pozytywnym komentarzom udało mi się zebrać w sobie i coś napisać ;> Tak więc rozdział dedykowany wszystkim, którzy na niego czekali ;* Kocham was <3

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Przepraszam!

PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM! 
Bardzo was przepraszam, że rozdziału tak długo nie było, ale przez tą durną szkołę wogóle nie mam weny :c Rozdział cały czas się pisze, ale to tak od ponad dwóch tygodni a ja dalej nie mogę nic wymyślić :< Po prostu totalna pustka :'( Obiecuję, że jak tylko znajdę czas i wenę, to coś napiszę, ale na razie nie mam pojęcia co :'< Jeśli ktoś miał by może ochotę, to na razie jestem jeszcze tutaj =>>> because-friendship-is-forever.blogspot.com <<<= Tutaj jakoś daję radę, bo pisze to razem z przyjaciółka i ona mnie wspiera, inaczej też nie dałabym rady :( Jeszcze raz przepraszam, jeśli was zawiodłam :'c 
PS.: Wiecie, że na przedstawieniu wigilijnym jestem lalką? Gramy Dziadka do Orzechów i mam siedzieć sobie na scenie i oglądać bitwę, a potem tłuc kolegę z klasy, który jest myszą, miotłą XD No normalnie rola życia XD A najlepsze jest to, że wszyscy mi mówią, że mam talent XD 

poniedziałek, 18 listopada 2013

Rozdział X (seria I)

<Jessica> 
Przemierzałam jakieś dziwne, szare pola, całkowicie pozbawione jakichkolwiek barw, jednak było to tak nierzeczywiste uczucie, że miałam wrażenie, jakbym śniła. Po prostu nie czułam własnego ciała, byłam jak duch. Było to okropne uczucie. Nie miałam pojęcia, ile już tak idę, ani dokąd zmierzam. Dookoła była tylko szarość. Nagle zobaczyłam przed sobą szczupłego, czarnowłosego chłopaka z bladą cerą i ciemnymi oczami. Nico. Mówił coś, jednak nie słyszałam jego słów. Z ruchu warg zrozumiałam, że mam nie iść w stronę światła. Pokręciłam głową, jednocześnie mocniej zaciskając zęby. Nie mogłam, nie miałam już siły, nie dawałam rady. Światełko dawało mi siłę, nadzieję na lepsze jutro, wiarę - coś, czego tak bardzo mi brakowało. Chłopak złapał mnie za ramiona i mocno mną potrząsnął. Wyraźnie usłyszałam jego głos. 
- Nie możesz tam iść! Musisz tu zostać, czekać, najdłużej jak się da! Czekać, dopóki nie przyjdziemy! Dopóki jeszcze tu jesteś, jest szansa, aby cię uratować! Kiedy tam dojdziesz, zapomnisz wszystkiego, zapomnisz, kim jesteś! Musisz z tym walczyć! - pstryknął palcami, a ja nagle dostrzegłam tysiące szarych, przezroczystych ludzkich kształtów, idących tą samą drogą, co ja. Większość z nich odwracało głowy i mrużyło oczy na widok moich jaskrawo rudych włosów, które jakoś nie straciły koloru. - Widzisz? Dla nich jest już za późno, oni już stracili nadzieję. Ty jednak wciąż wierzysz, nie jesteś przezroczysta, zachowałaś kolory. Jeśli jednak będziesz dalej tam szła, staniesz się taka, jak ci wszyscy ludzie - bezbarwna i przezroczysta. Dlatego musisz stanąć, przecież nie poddasz się bez walki, no nie? - na jego twarzy na kilka sekund pojawił się delikatny uśmiech. - Blanci, mojej siostry, nie udało się uratować, ponieważ pogodziła się ze swoim losem. Ale ty wciąż walczysz, nie poddajesz, jesteś chyba jedyną osobą tutaj, która uważa, że to, że umarłaś, to chyba tylko jakiś głupi żart, a jednak nie boisz się śmierci - jego ciało powoli zaczęło się rozmywać, a głos stawał się coraz odleglejszy. Delikatnie się uśmiechając, złapał mnie za ręce i mocno ścisnął. - Nie poddawaj się, walcz dalej! Wrócimy po ciebie, obiecuję! Słowo Syna Hadesa! - dalej się uśmiechając, rozpłynął się w powietrzu, zostawiając mnie z wolą walki i pytaniem, czy słowo Syna Hadesa na pewno jest wiarygodne. 

<Nico> 
Siedziałem na plaży, oglądając wschód słońca. Mimo wszystko było mi bardzo przyjemnie - upewniłem się, że z Jessicą wszystko w porządku i już dzisiaj razem z Percym i Ann możemy wyruszyć ją ratować. W sumie jej odwaga nawet mi zaimponowała - nie bała się śmierci, jednak dalej miała siłę i ochotę, aby walczyć, nie poddawała się. Odwróciłam się, wyczuwając czyjąś obecność. Tuż koło mnie położył się Octopus. Był chudy, jego sierść była brudna i matowa, ale jednak wciąż żył. To dobry znak, strażnik zawsze ginie razem ze swoim panem, a jeśli wciąż żył oznaczało to, że z jego panią też nie jest najgorzej. Delikatnie podrapałem go za uchem, chcąc dodać mu otuchy. Wilk złożył wielki łeb na moich kolanach, patrząc na mnie smutno. Chociaż nie mogłem z nim porozmawiać tak jak Jess, doskonale rozumiałem, co czuł. Dokładnie tak samo czułem się, po stracie siostry. Westhnąłem głośno, czując jak ból na nowo rozrywa mi serce na kawałki. Czemu musiała odejść? Czemu nie mogłem jej uratować? Nie chciałem się do tego nikomu przyznać, ale Jessica, nie mam pojęcia czemu, bo przecież były zupełnie inne, bardzo przypominała mi siostrę. Może dlatego, że obydwie były gotowe poświecić własne dobro, aby pomóc innym i nigdy nie mogły patrzeć na cierpienie drugiego człowieka? No i jeszcze były takie uroczo naiwne, widziały w ludziach same dobre cechy i uważały, że każdy zły człowiek nie jest taki bez powodu, tylko stał się taki, przez jakieś straszne wydarzenie w życiu. Ze śmiechem przewróciłem oczami. Oj, Nico, ale ci się dzisiaj wzięło na wspominki. Przecież to twoje głupie gadanie nie zwróci Blance życia, a żeby uratować Jessicę, trzeba ruszyć dupę i działać! Delikatnie podniosłem się z piasku i podszedłem do najbliższego drzewa, aby móc zniknąć i pojawić się kilkanaście metrów dalej, w pawilonie jadalnym. Uśmiechnąłem się pod nosem. Uwielbiam podróżowanie cieniem, szczególnie te miny ludzi, kiedy nagle pojawiam się i znikam. Uśmiech jednak szybko zniknął z mojej twarzy, gdy zobaczyłem Perciego. Schudł, miał sińce pod oczami i ogólnie wyglądał, jakby od kilku dni nie jadł ani nie spał. Od kilku dni czyli od zniknięcia Jess. Wiedziałem, że dalej się o to obwinia. Kiedy mnie zobaczył uniósł głowę i szeroko otworzył oczy. Wiem, że spodziewał się dobrych wieści. Postanowiłem trochę go nastraszyć. 
- Cześć Percy, bo wiesz, byłem w podziemiach znaleźć Jess i...
- I co???
- No i... Ymmmm... No bo wiesz...
- Nie nie wiem! Powiedz mi w końcu! - syn Posejdona warknął na mnie, wykonując gest, jakby chciał mnie udusić. - Zniosę nawet najgorszą prawdę, ale w końcu to powiedz! 
- Nie no, wszystko spoko, chciałem się tylko z tobą podroczyć - uśmiechnąłem się do niego, a on odetchnął z ulgą. - Już dzisiaj możemy wyruszać.
- Stary, ja cię chyba zabiję! - uśmiechnął się do mnie i uścisnął mnie jak brata. Odwzajemniłem uśmiech.
- No chyba ci się nie uda, naprawde trudno jest zabić syna Hadesa. Idziemy na śniadanie? 
- Jasne! Jestem tak głodny, że zjadłbym chyba nawet pegaza z kopytami! 
- Oj, to może ty w ciąży jesteś? - szturchnąłem go przyjacielsko w bok. - Mogę być ciocią? 
- Ale że niby jak? Ja w ciąży? Przecież to nie możliwe, bo my przecież nic z Ann... - zaczął poważnie panikować, a ja dostałem totalnej głupawki. Rozumiem, że Percy ma glony zamiast mózgu, ale żeby uwierzyć, że jest się w ciąży? Nagle jak spod ziemi wyrosła Annabath i pocałowała Perciego w policzek. 
- Cześć skarbie, jak spałeś? Dalej tak bardzo boisz się o Jess? 
- Nie, Nico ją znalazł, ale Ann, ja chyba w ciąży jestem! 
- Nie Glonomóżdżku, na pewno nie jesteś w ciąży - łagodnie przewróciła oczami i uśmiechnęła się do mnie. - Nico, co ty mu nagadałeś? 
- Jak jest tak głupi, że w to wierzy, to sam ma - uśmiechnąłem się do niej i mocno ją przytuliłem. - Z Jess wszystko w miarę dobrze, pogadamy jeszcze z Chejronem i myślę, że już dzisiaj możemy wyruszać. W sumie im szybciej tym lepiej. Ona nadal walczy, jednak im dłużej tam przebywa, tym szybciej zatraca własną osobowość. Boję się, że jeśli będzie tam zbyt długo, możemy uratować tylko jej ziemską powłokę - ciało, ale bez duszy. A jeśli tak się stanie, będzie już zupełnie innym człowiekiem... 

<Luke> 
Obudziłem się, cały zlany potem. To był jeden z najgorszych koszmarów w moim życiu. Widziałem w nim Jess. Szła przez pola Hadesu, otoczona przez miliony szarych przezroczystych ludzi, a ja podążałem za nią. Ona jednak nie była taka jak pozostali - miała cielesną, rzeczywistą postać, a jej rude włosy aż waliły po oczach. Chociaż stałem tuż obok mnie, ona zdawała się mnie nie zauważać i nie słyszeć mojego głosu. Kiedy spojrzałem jej w oczy, nie zobaczyłem tej zwykłej u niej radości i chęci życia, tylko smutek. W jej oczach odbijało się cało moje życie, wszystkie złe uczynki, przez które zraniłem ludzi, których kochałem. Najbardziej bolało jednak to, że ona poznała i pokochała tych ludzi już po tym, jak ja ich skrzywdziłem, więc nie mogłem już tego cofnąć. A przecież gdybym wiedział, że ona przez to cierpi, nigdy bym tego nie zrobił! Sceny przewijały się coraz szybciej, a ja czułem, że z każdą kolejną sceną, w moje serce wbija się kolejny zatruty sztylet, a jednak nie mogłem odwrócić wzroku. Najbardziej raniło jednak dwa wspomnienia - kiedy stawiam skorpiona z głębi Hadesu na dłoni całkowicie ufającego mi Perciego i gdy wrobiłem Annabeth w trzymanie nieboskłonu. Najgorsze było jednak to, że z każdym pokazywanym mi wspomnieniem, dziewczyna stawała się coraz bardziej przezroczysta, a jej kolory bladły. Kiedy w końcu pokazała mi ostarnią scenę, zamieniła się w błyszczący biały piasek, który ułożył się w napis. Uklękłem przy nim aby go przeczytać, a to co przeczytałem, sprawiło, że jakaś niewidzialna pięść zacisnęła się wokół mojego serca. Napis bowiem głosił: "Wszystko jedno co zrobisz, ja nadal będę wierzyć, że w głębi serca jesteś dobry. Pamiętaj, nigdy nie jest za późno, aby się zmienić..." 
~~~~~
Rozdział dedykowany Krytyczce, bo skomentowała jako pierwsza i  Alice_Alis, za zrobienie dla mnie tego pięknego szablony <3 (Serdecznie zapraszam na jej bloga: heroes-new-adventure.blogspot.com) Trochę krótki, ale cierpię ostatnio na całkowity brak weny w tym temacie i nie chciałam was zawieść :c Nie wiem, czy fajny czy nie, pozostawiam do waszej oceny, mam nadzieje, ze nie aż taki zły, bo bardzo starałam się przy opisaniu wędrówki Jess i snu Luke'a, ale część z perspektywy Nico chyba średnio mi wyszła :/ Już was nie zanudzam, mam tylko nadzieje, że jakieś komentarze pod spodem będą ;) Pamiętajcie, że nawet zwykle " :) " motywuje do dalszej pracy! 

wtorek, 12 listopada 2013

Rozdział IX (seria I)

<Jessica>
Obudziłam się w jakimś ciemnym pomieszczeniu, z okropnym bólem głowy. Nie miałam pojęcia, gdzie jestem, czemu tu jestem ani jakim cudem się tu znalazłam. W sumie to nie pamiętałam nawet, jak mam na imię. Generalnie czuję się tak, jak wtedy, kiedy zwędziłam razem z Crisem butelkę szampana i wypiliśmy ją na spółkę - po prostu totalny kac. A nie, więc jednak coś pamietam. Mam 15 lat i jestem Jessica Torres, córka wspaniałego piłkarza i mistrza świata, który strzelił bramkę w finale EURO 2008 przez co Hiszpania wygrała mistrzostwo Europy. Oprócz tego jestem herosem, moją matką jest Artemida, bogini wiecznych łowów, mam wilka-strażnika Octopusa i dwójkę przyjaciół z obozu herosów - Perciego Jacksona i Annabeth Chase. Razem z nimi miałam wyruszyć na akcje ratowania Luke'a, syna Hermesa, który przeszedł na złą stronę, a ja jestem jedyną osobą, która jest w stanie go uratować. Dobra, coś już jest, ale to za nic w świecie nie wyjaśnia, jak się tu znalazłam. Nagle tuż obok mnie  usłyszałam czyjś jęk. Było zupełnie ciemno, więc początkowo nic nie widziałam, z czasem jednak moje oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności. Rozejrzałam się dookoła i cicho krzyknęłam - tuż obok mnie leżał chłopak. Od razu go rozpoznałam, był to Ethan Nakamura, ten, który chciał zabić mnie i walczył z Luke'iem. Podeszłam do niego i delikatnie dotknęłam jego czoła, aby sprawdzić, czy ma gorączkę, a on spojrzał na mnie nieprzytomnie. 
- Jessica Torres - wychrypiał. - To ciebie miałem zabić, jednak nie mogłem, bo bronił cię Luke. On jest zdrajcą, zdradził Kronosa broniąc ciebie, a jednak to ja tu jestem, nie on. Umiał przekonać Kronosa, że zaatakowałem go bez żadnego konkretnego powodu i teraz to ja tu umieram, a on opływa w dostatki u boku Kronosa. Teraz to on jest Kronosem - Tytan używa jego ciała. Od kiedy to się stało on się zmienił. Nie jest już tym samym chłopcem, który był gotów oddać za ciebie życie. Teraz on jest inny, nie zna litości i nie ma już ludzkich uczuć. Nie potrafi kochać... - złapałam go za rękę, starając jakoś go odratować, jednak wyrwał mi się. - Zostaw mnie, ja i tak już umieram i ratuj siebie. Tu na dole jest klapa, jeśli tylko masz coś, czym mogłabyś ją podważyć, jesteś już wolna. Ale proszę cię, uczyń mi tą ostatnią przysługę i skróć moje męczarnie! - błagalnie wyciągnął ręce w moją stronę a ja, drżącymi rękami podałam mu mój sztylet. Kiedy go chwycił, na jego twarzy pojawił się obłąkany uśmiech. - Głupia, naiwna dziewczyna, dobra potrafiąca kochać. Ale jak głupia i naiwna. Zginę, wiem, że zginę, ale zaraz zabiorę cię ze sobą. Wypełnię moją misję, zabiję cię, Jessico Torres - zanim zdążyłam się cofnąć, wbił sztylet w mój brzuch (jego ręka nie sięgała tak daleko, aby trafić w serce) i zaczął się szaleńczo śmiać, krztusząc się i plując krwią. Widać było, że są to jego ostatnie chwile. Normalnie pewnie byłoby mi smutno, chciałabym mu pomóc, teraz jednak nie czułam absolutnie nic. Ten człowiek spróbował mnie zabić, przez moją własną naiwność. A ja, głupia, uwierzyłem mu! Zacisnęłam pięści w geście bezsilnej złości i bólu, jednak to nic nie dało. Teraz i ja umierałam, jednak nie dało się nic zrobić - moja moc leczenia ran bitewnych była bezużyteczna w tej sytuacji. Przed oczami przelatywało mi całe moje życie, te dobre i złe momenty, jednak tych dobrych było zdecydowanie więcej.  Uśmiechnęłam się - nigdy nie spodziewałam się, że umrę w tak głupi sposób, była to w sumie jedna z najglupszych śmierci, o jakich kiedykolwiek słyszałam. Czułam, jak stopniowo zapadam się w nicość. Umierałam, sama, na jakimś zadupiu, bez przyjaciół, przez to, że chciałam pomóc umierającemu człowiekowi. Mam nadzieje, że Hades doceni ten gest i ześle mnie do Elizjum, bo chyba nie byłam złym człowiekiem, no nie? Ostatni raz rozejrzałam się po miejscu, w którym byłam. Zimna, zapleśniała czarna cela - muszę przyznać, że miałam nieco większe ambicje, ale trudno się mówi. Zamknęłam oczy. Dobra Hadesie, idę do ciebie, pokaż, na co cię stać! Zaczęłam coraz bardziej odpływać w ciemność. Nagle usłyszałam jakieś głosy i poczułam, jak ktoś mnie podnosi. Nie miałam pojęcia, kto to jest, jednak szczerze mówiąc średnio mnie to obchodziło. Moje serce biło coraz wolniej i wolniej. A potem nagle przestało. I była już tylko ciemność... 

<Percy> 
Obudziłem się zlany potem, w dalszym ciągu trzymając dłoń Annabeth. Gwałtownie podniosłem się do pozycji siedzącej i rozejrzałam się po sali, w poszukiwaniu Jess. Nigdzie jej nie było. A więc to jednak prawda! Zacząłem się szamotać, budząc tym samym słodko śpiącą Ann. 
- Co się stało, Glonomóżdżku? - zapytała, przeciągając się. - Gdzie jest Jess? 
- Nie ma jej i właśnie o to chodzi! A miałem taki okropny sen! Jeśli to był prawdziwy sen, to ona... Ona nie żyje, rozumiesz! I to przeze mnie! To wszystko moja wina! 
- Spokojnie Glonomóżdżku, na pewno wszystko będzie dobrze - Ann podeszła do mnie i mocno mnie uścisnęła, starając się mnie uspokoić, jednak widziałem, że sama też jest przerażona. W skrócie odpowiedziałem jej całą historię, a ona cały czas słuchała mnie, cicho pochlipując. Chwilę po tym, jak skończyłem opowiadać, do szpitala wparował Chejron, minę miał lekko przerażoną. Spojrzał na nas i spuścił wzrok. 
- Muszę wam coś powiedzieć, jednak sądząc po waszych minach, już wiecie... 
- Chodzi o Jessicę, prawda? Ona... To nie może być prawda! Ona musi żyć! Musi, rozumie pan!!! 
- Spokojnie Percy, na razie wiemy tylko tyle, że zaraz po tym, jak ty odpłynąłeś, z nieba zleciał Gryf i ją porwał. Od tego czasu nie mamy z nią kontaktu. 
- Czyli ona nie żyje! Ten zdrajca! To przez niego, to on ją zabił! - zacząłem miotać się po pokoju, pogrążony tylko tą jedną myślą - Jess nie żyje i jest to moja wina! Gdybym nie przyjął od niej tej cholernej kurtki, ona by żyła, bo sztylet nie byłby w stanie nic jej zrobić! Ale oddała kurtkę mi, abym mógł bronić Ann i przez to sama zginęła! Już kiedyś przeżywałam czyjąś śmierć, myślałem wtedy, że Tyson, mój brat-cyklop nie żyje, jednak to, co czuje teraz jest sto razy silniejsze! Może to dlatego, że wtedy Tyson tak naprawde nie umarł, a teraz mam stuprocentową pewność, że Jessie nie żyje. Chociaż znam, a raczej znałem, ją dopiero kilka, była dla mnie jak siostra, zawsze mogłem na niej polegać. A teraz co? Ona nie żyje! Nie żyje! Nie żyje! Ostatnim co pamietam, była machająca mi przed twarzą ręka Chejrona a potem ból wbijania igły - chyba byłem tak rozemocjonowany, że musiałem dostać zastrzyk na uspokojenie. Miałem tylko nadzieję, że Ann będzie w stanie opowiedzieć Chejronowi, co właściwie się stało. 

<Luke> 
Trzymałem ją cały czas za rękę, dopóki nie byłem pewien, że nie ma jej już wsród nas. Wtedy delikatnie pocałowałem ją w czoło i złożyłem jej delikatne czoło do magicznej trumny, stworzonej specjalnie dla niej. Byłem wściekły, cholernie wściekły na Ethana, że zrobił coś takiego, lecz rownież wściekły na bogów, za to, że pozwolili jej umrzeć. Czyż nie była ich jedyną nadzieją, na powstrzymanie mnie i uniknięcie wojny? Przecież słyszałem przepowiednię, była ich jedyną szansą, a oni pozwolili jej umrzeć! Pochyliłem się nad trumną, pewien, że nikt nie może mnie usłyszeć. 
- Kocham cię Jess i obiecuję, że cię pomszczę. Zemszczę sią na tych, którzy pozwolili ci umrzeć! Przysięgam na Styks! - po niebie przetoczył się grzmot. Przysięga została zawarta. 
~~~~~
Od razu was przepraszam, za tak długą przerwę, ale cierpiałam na brak weny :c Rozdział dosyć krótki i pisany pod presja, więc średnio mi się podoba :/ Ale mam też dobrą wiadomość, od tego postu, rozdział będzie dedykowany temu, kto skomentuje jako pierwszy pod poprzednim postem :) Trochę mętnie wytłumaczone, ale chyba rozumiecie, o co mi chodzi ;) Przypominam, że 

CZYTASZ=KOMENTUJESZ ;>

Dacie radę dociągnąć do 20 komentarzy, prawdza? <3

PS.: Zrobi mi ktoś jakieś fajne tło? Będę wdzięczna ;*
PPS.: Zapraszam na nowy rozdział tutaj ;> http://all-about-marauders.blogspot.com/

wtorek, 5 listopada 2013

Rozdział VIII (seria I)

<Percy> 
Patrzyłem na Jess jakby nagle wyrosły jej trzy głowy. Że co? Wtf? Jaka chimera? Dziewczyna przewróciła oczami i powtórzyła głośno i wyraźnie, jak do osoby niepełnosprawnej umysłowo.
- Czy podczas zdobywania sztandaru zawsze atakuje was chimera? Bo ja jestem trochę nie w temacie. 
- Nie, a co? Chyba nie... - gwałtownie zbladłem. W lesie była chimera (jeśli Jess się nie nabija, ale raczej nie), a ja miałem z nią walczyć. A co do chimer to miałem z nimi akurat złe wspomnienia - w wieku 12 lat zaatakowała mnie jedna z nich i z trudem uszedłem z życiem. No dobra Percy, weź się w garść, nie możesz się przecież zbłaźnić przed Jessicą i Annabeth! Odetchnąłem głęboko i dodałem już (mam nadzieje) spokojniejszym tonem: -Zwykle nie, mogło się jednak zdażyć, że przedarła się przez ochronę magicznej bariery. Stało się tak już kiedyś, ale wtedy ktoś otruł sosnę Thalię. Ale tak generalnie to ich tutaj nie ma. 
- Spoko Glonomóżdżku, zrozumiałam - uśmiechnęła się do mnie łagodnie. - Ale może pójdziemy tam do nich jakoś im pomóc? - gwizdnęła na psa  i już jej nie było. Spojrzałem pytająco na Ann, która kiwnęła głową i ubrała swoją bejsbolówkę, która sprawiała, że moja Ann stawała się niewidzialna. Nie, kurde, czemu powiedziałem 'moja' Ann? Spokojnie Percy, nie myśl teraz o takich rzeczach, musisz teraz rozwalić chimerę! Ale jeśli to chimera rozwali ciebie i już więcej jej nie zobaczysz? - podpowiadał jakiś cichy głosik w mojej głowie - Przecież musisz jej jakoś powiedzieć, jaka jest dla ciebie ważna! Rozejrzałem się instyktownie szukając Ann, ale jej już nie było. Spojrzałem nieprzytomnie na bliźniaków, którzy stali w pewnym oddaleniu, przyglądając mi się badawczo. 
- Eeee, szefie, nie chce przerywać twojego monologu wewnętrznego, ale gdzie są dziewczyny? - no to już odkryłem powód, dlaczego Hoodowie tak dziwnie sie na mnie patrzyli. Za mną stał Mroczny, skubiąc nerwowo korę z drzew. Tuż za nim stały jeszcze dwa inne pegazy - Szarlotka i Gonzalo. 
- Mroczny! - postanowiłem zignorować jego pytanie, ponieważ sam nie wiedziałem, jak na nie odpowiedzieć. - Skąd ty się wziąłeś? 
- Jess mnie wezwała, powiedziała, że mamy was zgarnąć i lecieć szybko na na drugi koniec lasu, bo tam jest ta chimera. 
- Jak to Jess cię wezwała? Gdzie ona jest? 
- No właśnie nie mam pojęcia, szefie, inaczej bym się nie pytał, ale znając ją, pewnie jest już prawie na miejscu. Jeśli spotkamy ją po drodze, to też ją zgarniemy. No to wskakuj, musimy jeszcze znaleźć Annabeth - zarżał radośnie. 
- Ale chwila, nas, razem z Ann, jest czwórka, a was tylko trzech. Jak macie niby zamiar zabrać nas i jeszcze Jessie z Octopusem? 
- Jest jeszcze Darcy, już lata w poszukiwaniu Ann. A Jess chyba zmieści się tutaj z tobą, no nie, szefie? - musiałem przyznać mu racje - Jess jest raczej lekka, oprócz tego już tak lataliśmy, nic nie powinno się stać. Niezdarnie wgramoliłem się na grzbiet pegaza i ruszyliśmy. Gdyby nie takie okoliczności, przejażdżka z pewnością sprawiłaby mi frajdę, teraz jednak myślałem tylko o dziewczynach. Jeśli coś im sie stanie? Nie przeżyłbym tego. Mój niepokój wzrósł jeszcze, kiedy zobaczyłem zbliżającą się w naszym kierunku Darcy, bez jeźdźca na grzbiecie. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że przecież Annabeth jest niewidzialna. Odetchnąłem z ulgą. 
Szybko zbliżyliśmy się do celu. Już z daleka słychać było odgłosy walki. Tak jak się tego spodziewał Mroczny, Jess już tam była i walczyła z potworem u boku Clarisse. Trzeba było przyznać, że walczyła naprawde dobrze i wygladała przy tym naprawde świetnie. Szybko otrząsnąłem głowę z rakich myśli - przecież mam Ann a u Jessie i tak nie mam żadnych szans. Z bojowym okrzykiem zeskoczyłem z Mrocznego i popędziłem jej pomóc. 

<Jessica> 
Kiedy zobaczyłem Perciego, Ann i bliźniaków zsiadających z pegazów, moje serce podskoczyło radośnie. Na szczęście moja wiadomość do mrocznego dotarła i udało mu się ich sprowadzić. Bardzo się cieszyłam, że są tu razem ze mną, choć jednocześnie poczułam lekkie ukłucie w sercu - wciąż bolące wspomnienie o Luke'u i naszej wspólnej walce. Nie miałam jednak czasu dalej się nad tym zastanawiać, bo chimera nagle rzuciła się na Ann, warcząc coś o tym, że musi dorwać przyjaciółkę Luke'a, żeby poczuł, jaka jest kara za zdradę. Oczywiście wiedziałam o tym tylko ja - nikt inny przecież nie mógł zrozumieć, co mówi to kozo-wężo-lwie coś. Czując za sobą obecność osłaniającego mnie Glonomóżdżka (musiał chyba uznać, że Ann sama sobie poradzi, szczególnie, że osłaniała ją Clarisse i Nico), ruszyłam do ataku i mieczem cięłam potwora w łapę. Większość pewnie uznałaby to za stratę czasu, jednak ja wiedziałam swoje - to krew matki zmuszała mnie do takich działań. Rozdrażniona chimera stanęła na tylnych łapach, a ja wykorzystałam okazję i sprawnym ślizgiem wsunęłam się pod jej brzuch, jakbym zabierała jej piłkę, przy okazji rozcinając jej brzuch. Wszystko byłoby okey, gdyby nie to, że nagle jej wnętrzności zaczęły wysypywać się na mnie. Jednym słowem - ochyda. Chimera ryknęła z bólu, łapą starając się powstrzymać wylatujące z niej jelita, jednak dalej atakowała. Nagłym ruchem łapy pacnęła w Ann, która upadła na ziemie, starając się utrzymać pękniętą zbroje na brzuchu. Percy krzyknął i ruszył w jej kierunku, jednak spojrzałam na niego porozumiewawczo - jeśli pękła zbroja, znaczy, że nie jest dobrze, a ja mam większe szanse, aby jej jakoś pomóc. Natychmiast podbiegłam do półżywej Ann i klęknęłam przy niej, kładąc sobie jej głowę na kolanach. Delikatnie odsunęłam jej ręce, aby obejrzeć ranę. Była okropna, kawałki pękniętej zbroi wbiły się w ciało dziewczyny. Nie wyglądało to dobrze. 
- Percy, szybko, zawołał jakiegoś lekarza od Apollina, niech przyniesie nektar i ambrozje, bo sama nie dam rady! - spojrzałam na niego rozpaczliwie. Musiał zrozumieć, o co mi chodzi, bo nie zadawając żadnych zbędnych pytań, pokiwał głowa i wykonał moje polecenie. Biegł tak szybko, że aż się kurzyło. Po chwili podbiegł do mnie zziajany blondyn z termosem z nektarem. 
- Widziałem, co się stało... Dlatego tu jesteś? To twoja przyjaciółka, prawda? Bo spodziewałem się tu raczej Perciego, nie ciebie. 
- Nie, to znaczy tak, to znaczy... - z nerwów zaczął mi się plątać język. - Ann jest moją przyjaciółką, ale jestem tutaj dlatego ja a nie Percy, bo mam zdolność leczenia ran bitewnych. A Glonomóżdżek ma nas osłaniać przed tym wielkim rozwścieczonym czymś! 
- No już dobrze, spokojnie, to ty jesteś ta nowa od Artemidy, tak? Ja jestem Michael, lekarz od Apollina. Przytrzymaj ją, ja postaram się teraz delikatnie  zdjąć jej zbroję - nie czekając na moją odpowiedź, zaczął rozplątywać rzemyki zbroi Ann. Nagle, jakby jak z podziemi wyrósł nad nim Percy, z twarzą wykrzywioną złością. 
- Zostaw moją Ann! Co ty jej robisz, do cholery jasnej!
- Percy, uspokój się! On próbuje ją jakoś odratować! 
- Wcale nie próbuje jej odratować, tylko ją najnormalniej w świecie rozbiera! A ty się jeszcze na to patrzysz i nic nie robisz! Myślałam, ze jesteśmy przyjaciółmi! 
Tego już było mi za wiele. Po prostu strzeliłam go z liścia. Nie lubię tego robić, ale czasami to jest jedyny sposób, aby doprowadzić kogoś do porządku. 
 - Au - Percy gwałtownie zamrugał oczami i spojrzał na mną z wyrzutem. - To bolało, wiesz? 
- Sorki, ale zacząłeś panikować, utrudniając lekarzowi pracę. 
- Ja... Przepraszam - chłopak spóścił wzrok. - Nie mam pojęcia, co mnie napadło... Po prostu... 
- Po prostu myślałeś, że Ann dzieje się coś złego - uśmiechnęłam się do niego. Wyglądał tak uroczo, kiedy tak siedział i ze strapioną miną patrzył na nieprzytomną Annabeth. Nagle dziewczyna cicho jęknęła przez sen a Percy już wyciągał z kieszeni Orkan, patrząc z rządzą mordu na biednego Michaela. - PERCY! 
- CO?! 
- SIAD! - ryknęłam. Chłopak był tak zdziwiony, że odruchowo wykonał moje polecenie. - A teraz odłóż to i patrz na mnie! Wiem, że kochasz Ann.
- Ale skąd ty...? 
- Wszyscy to wiedzą. Widać to na odległość kilometra. Ale jak nic nie zrobisz, to jakiś głupek sprzątnie ci ją sprzed nosa! Musisz ruszyć swoje wielmożne dupsko i pokazać jej, co czujesz! Aha, i sceny zazdrości też nie są najlepszym pomysłem - puściłem mu oko, a on uśmiechnął się do mnie i mocno mnie uścisnął. 
- Jess, jesteś aniołem! 
- Oj nie słodź - wybuchłam śmiechem. - A teraz już leć i rozwal ode mnie to wielkie gówno! - szturchnęłam go przyjacielsko, a on pomachał mi i z uśmiechem ruszył na chimerę. Żałowałam tylko, że nie mogę iść z nim, bo Ann mnie potrzebuje. A byłam przecież najlepiej przystosowana do zabijania potworów z nich wszystkich! Nagle w głowie zadźwięczał mi głos Artemidy. To nie zawsze tak wygląda... Uśmiechnęłam się sama do siebie. Już wiedziałam co robić. Sprawnym ruchem zdjęłam kurtkę i rzuciłam ją w kierunku Perciego. 
- Co ty...? 
- Łap, w końcu to ty nas bronisz - uśmiechnęłam sie do niego. - Ja tu jestem bezpieczna, oprócz tego mam tu jeszcze Octo, który nie pozwoli, żeby coś nam się stało, a nie mam ochoty również ciebie ożywiać. 
- Ale serio? 
- No bierz! Tylko mi jej krwią nie uwalaj, bo wtedy mogę się wkurzyć i już nie będzie tak miło - pokazałam mu język. Chłopak nie odpowiedział, po prostu uśmiechnął się jeszcze, naciągnął na siebie kurtkę, która teraz zrobiła się większa i z nową energią pobiegł do chimery. Już na samym początku oberwał od niej ogonem, jednak nie przejął się tym. Wstał, otrzepał się i spojrzał z uśmiechem na lepiej już wyglądającą Ann. Tak, on kocha ją nad życie, to widać. Po prostu jest zbyt nieśmiały, boi się odrzucenia i tego, że Atena zrobi z niego krwawą papkę. Ale ja już się postaram, żeby ta dwójka w końcu była razem!
Nagle dziewczyna delikatnie otworzyła oczy, przerywając moje rozmyślania. 
- Percy? 
- Nie, to tylko ja. 
- Jess? A Percy gdzie?
- Glonomóżdżek walczy za ciebie - uśmiechnęłam się do niej, a ona mocno ścisnęła moją rękę. 
- Czy jest bezpieczny? Bo jakby co, to ja też mogę walczyć, tylko... - Spróbowała wstać, ale ją przytrzymałam. 
- Tak Ann, jest bezpieczny, jest nawet bardzo bezpieczny, wszystko będzie okey, tylko... 
- O cholera! - Percy stał nad nami. Miał podbite oko, rozcięty łuk brwiowy a z jego nosa leciała krew. Mimo moich wyraźnych protestów, pochylił się nad Ann. - Wszystko dobrze? Bo ja muszę ci coś powiedzieć... 
- Co takiego? 
- Wiesz, tak trochę cieżko to powiedzieć, ale... - widać było, że jest ciężko ranny i ma gorączkę.
- Ale co? 
- Chciałbym być jednorożcem! - powiedział i zemdlał a ja z trudem powstrzymałam się od parsknięcia śmiechem. Brawo Glonomóżdżku, no to teraz Ann na pewno cię pokocha. O bogowie, jednorożcem! No po prostu totalna załamka! Po chwili poczułam za sobą czyjąś obecność a zaraz potem zapanowała ciemność. 
~~~~~
Rozdział z elementami Percabeth, dla wszystkich, którzy chcieli i głosowali w ankiecie :) I ze specjalną dedykacją dla cocacola2310 z okazji urodzin (22 października) :D Życzę ci dużo zdrowia, szczęścia, pomyślności i czego tam jeszcze chcesz :* 


Przypominam, że 

CZYTASZ=KOMENTUJESZ

Pod tym postem ma być minimum 15 komentarzy ;P

poniedziałek, 21 października 2013

Rozdział VII (seria I)

<Jessica> 
Może zachowałam się trochę chamsko, ale to on zaczął! Nie moja wina, że gościu mnie strasznie wkurza. I jeszcze mi tu zaczyna grozić, że mnie zmiażdży podczas zdobywania sztandaru. Też coś! Znając życie, cała gra będzie odbywała się w lesie. A w lesie raczej trudno mnie znaleźć, a co dopiero złapać. Dlaczego? Już wyjaśniam. Od kiedy Pan, duch dzikiej przyrody naprawdę odszedł, to moja matka sprawuje władzę nad naturą. A więc ja też mam wiele fajnych umiejętności. Mogę rozmawiać ze zwierzętami i oswajać je. Mogę też zmuszać je, aby coś zrobiły, jednak tylko wtedy, kiedy robię to dla ich dobra. Mam też władzę nad roślinami, ale nie taką jak Demeter czy Dionizos, że pomagam im rosnąć, tylko mogę nimi poruszać. Gałęzie i liany służą wtedy jako przedłużenie mojej ręki. Oprócz tego jestem bardzo szybka i zwinna i umiem chodzić po drzewach. Doskonale strzelam z łuku, walczę mieczem i posługuję się chyba każdą możliwą bronią, nawet jeśli wcześniej na oczy jej nie widziałam. Potrafię też leczyć rany bitewne i bardzo trudno mnie zranić, nawet, jeśli nie mam na sobie zbroi. W sumie chyba jeszcze nigdy nie walczyłam w zbroi. Ruszyłam do domku, aby się jakoś przygotować, bo zaraz rozpoczynała się gra o sztandar. Broń miałam dobrą, wszystko, od łuku przez miecz i sztylet, aż po włócznię, było przyczepione do mojej bransoletki. Pamiętam, że od zawsze miałam ją na ręce i nie ściągałam nawet do kąpieli. Ruszyłam w kierunku szafy, aby w coś się ubrać. Hmmmm, pomyślmy... Co mi zawsze przynosiło szczęście? Z dna torby wygrzebałam opadającą na jedno ramię srebrną koszulkę z białym wyjącym wilkiem na tle księżyca i napisem Daughter of the Moon. Była niezwykła, ponieważ w ciemności świeciła jak światło księżyca. Chociaż dostałam ją od taty w wieku chyba 3 lat, dalej jest na mnie dobra, jakby rosła razem ze mną. To właśnie w niej byłam, kiedy pierwszy raz spotkałam Crisa (Juniora) i na koncercie, gdy poznałam Luke'a. Zawsze przynosiła mi szczęście, niech tak będzie i tym razem. Do tego jeszcze moje ukochane czarne rurki, trampki i byłam gotowa. Stając przed lustrem, aby zapleść praktycznego opadającego na jedno ramię warkocza, zdałam sobie z czegoś sprawę. Daughter of the Moon - Córka Księżyca. Artemida tak jakby JEST księżycem. A wilk na koszulce dziwnie przypominał Octopusa. Z całą pewnością był strażnikiem. Czyżby to było...? Jeszcze raz spojrzałam w lustro i dostrzegłam tam cień jakiejś rudej dziewczyny z zielonymi oczami, mniej wiecej w moim wieku, może rok starszą. Patrzyła na mnie z uśmiechem. Odwróciłam się, jednak jej tam nie było. Była tylko w lustrze. A jej rysy był jakieś dziwnie znajome, jakbym ją skądś znała. Nagle w mojej głowie zapaliła się mała żaróweczka. Już wiem, dlaczego jej rysy wydawały mi się znajome. To były MOJE rysy! Więc dziewczyna stojąca obok mnie musiała być moją matką. Artemida. Spojrzałam na nią z obawą. Czy nawrzeszczy na mnie, że jej nie poznałam? Na szczęście tylko uśmiechała się przyjaźnie. Chciałam coś do niej powiedzieć, ale nie wiedziałam, jak zacząć. No dobra, do odważnych świat należy. Postanowiłam zaryzykować. 
- Cześć yyyyy... Mamo? 
- Witaj Jess, ale proszę cię, nie mów na mnie mamo - roześmiała się.
- No dobra - również się roześmiałam. - To trochę dziwne mowić mamo do kogoś, kto jest mniej wiecej w twoim wieku! 
- Tak naprawdę mam kilkanaście tysięcy lat, ale wiem o co ci chodzi. - uśmiechnęła się zabawnie i puściła mi oko. Zupełnie nie wygladała teraz jak matka, raczej jak starsza siostra. - Zaraz masz zdobywanie sztandaru, prawda? 
- Nooooo... I nie mam pojęcia, jak się ubrać... 
- Masz własną zbroję? - zaprzeczyłam.
- Nigdy jeszcze nie walczyłam w zbroi, trochę się boję, że będzie dla mnie za ciężka... 
- O to się nie martw - Artemida uśmiechnęła się przyjaźnie. - Muszę już iść, ale kiedy zniknę zajrzyj do szafy. Znajdziesz tam mały prezent ode mnie. Może okazać się bardzo praktyczny. 
- A co to takiego? - byłam bardzo zaciekawiona. 
- Zobaczysz - puściła mi oko. - Powiem tylko tyle, że radzę zawsze mieć ją przy sobie. Aha, jeszcze jedno, nie zawsze wyglada tak samo. Zeus mnie zabije, że tak cię rozpieszczam, ale mam tylko Ciebię  - puściła mi oko. - Dobra słońce, ja spadam, cześć! 
- Cześć mamo - odwzajemniłam uśmiech, ale jej już nie było. Szybko pobiegłam do szafy i wyjęłam z niej białą zamszową kurteczką. Miała kolor świeżego śniegu i była bardzo lekka, zastanawiałam się, dlaczego może być dla mnie bardzo pożyteczna, gdy nagle zrozumiałam. Ta kurtka ma mi służyć zamiast zbroi! Odczepiłam od branzoletki nóż i rzuciłam nim w kurtkę. Nóż odbił się od niej, nie pozostawiając nawet najmniejszego śladu. Spróbowałam jeszcze z mieczem. Rownież bez rezultatu. Kiedy od kurtki po kolei odbił się również sztylet, włócznia i strzały, stwierdziłam, że to chyba najlepszy prezent jaki dostałam. No prawie najlepszy, na pierwszym miejscu był oczywiście Octo. Ale kurtka była zaraz za nim, na równi z branzoletką. Spojrzałam na Octopusa, który drzemał spokojnie na moim łóżku, nie zwracając uwagi na walające się dookoła niego ciuchy. Kiedy wyczuł moje spojrzenie, leniwie otworzył oczy. 
- Ooooo, nowa kurteczka! Ładnie ci w niej! - uśmiechnął się i wesoło zamerdała ogonem. 
- Podoba ci się? Jak dla mnie jest cudowna! I służy jako zbroja! Wiesz może, z czego została zrobiona? 
- Hmmm - Octo podszedł bliżej i powąchał kurtkę. - Nie jestem pewien, ale chyba ze skóry tego lwa, no jak mu tam, tego, co go zabił Herakles. 
- Z lwa nemejskiego? Ale ekstra! Ale jakim cudem Artemida zrobiła z niego tą cudowną kurteczką? 
- Nie mam pojęcia, ale jest boginią, więc raczej jakoś dała radę? Skóra tego lwa jest odporna na wszelkie ciosy, praktycznie nie zniszczalna... Kiedy ją masz już mnie nie potrzebujesz... - wilk położył się na podłodze i spojrzał na mnie oczami zbitego psa. Klęknęłam koło niego i podniosłam jego głowę tak, że patrzył mi w oczy. 
- Octo, zawsze będę cię potrzebować, przecież jesteś moim przyjacielem! Obiecałam ci, że już na zawsze będziemy razem, aż do śmierci jednego z nas i zamierzam dotrzymać słowa! To, że kurtka będzie mnie chronić od ciosów, nie znaczy, że nie potrzebuję kogoś, do kogo zawsze będę mogła się przytulić i kto mnie zawsze wysłucha! Jesteś dla mnie prawdziwym przyjacielem i największym skarbem jaki tylko mogłam mieć! 
- Naprawdę? - Octo spojrzał na mnie a w jego oczach tańczyły już wesołe iskierki. - No to chodźmy stłuc kilku debili! 
- Chwilka, muszę najpierw to wszystko ogarnąć! - wybuchłam radosnym śmiechem. Na szczęście Octo wrócił już do normalnego stanu. 
- Sprzątanie chyba będzie musiało chwilkę poczekać - w drzwiach stał roześmianych Percy a tuż za nim uśmiechnięta Annabeth. - Szybko zgarnij jakąś broń i lecimy skopać tyłki kilku debilom! 
- Dobra, sekundę... - zamknęłam oczy i delikatnie potrząsnęłam ręką na której miałam branzoletkę. Kiedy je otworzyłam, wszystkie bronie znajdowały się już na swoim miejscu. Spojrzałam na przyjaciół. Obydwoje mieli na sobie zbroje a Ann trzymała pod pachą chełm z niebieskim pióropuszem. 
- Masz, może ci się przydać - podała mi go. 
- Dzięki, ale chyba poradzę sobie bez niego. 
- Jesteś pewna? Przecież nie masz nawet zbroi? - Annabeth nie wygladała na przekonaną. - Wszyscy będą w takich chełmach, służy to rozpoznawaniu swojej drużyny. 
- Nie ma mowy Ann, ja tego nie włożę. 
- Ale... 
- Ann, wrzuć na luz, przecież tak na serio, to nikt nie nosi tych chełmów! - do rozmowy wtrącił się Percy. - Ann zawsze próbuje wcisnąć te chełmy wszystkim młodym, aby sobie nic nie zrobili. A tak naprawdę, jak się dostanie w głowę to i tak nic nie pomaga. A do rozpoznawania drużyny służą szarfy. Po prostu musisz ją sobie gdzieś zawiązać w widocznym miejscu i po sprawie - podał mi błękitną szarfę pokazując jednocześnie swoją zawiązaną na ramieniu. Spojrzałam na Ann, która miała taką samą. Percy poczekał, aż zawiążę swoją i spojrzał na nas z zadowoleniem. - Dobra, to teraz możemy ruszać! Naprzód drużyno! Do głównego miejsca zbiórki! - zawołał entuzjastycznie a my z Annabeth strzeliliśmy synchronicznego facepalma. 

<Percy> 
Dziewczyny patrzyły na mnie jak na idiotę, jednak nie zamierzałem się tym przejmować. Wielkimi krokami zbliżało się zdobywanie sztandaru, a ja miałem chytry plan. Plan brzmiał następująco - ja z Ann i Jess wyruszamy po sztandar przeciwnej drużyny a Travis i Connor Hoodowie stanowią naszą obstawę. Reszta drużyny broni naszego sztandaru. Kiedy my przedzieramy się przez las w kierunku ich sztandaru, nagle "przypadkiem" spotykamy Jamesa i resztę ludzi z domku Aresa. On atakuje Jess a ja pomagam jej go pokonać i przy okazji bronię dziewczyny (przy okazji muszę walczyć lepiej od Luke'a) a Hoodowie mi pomagają. Kiedy James i spółka zostają pokonani, pomagam dziewczynom wstać i leczę ich rany za pomocą wody. Następnie zdobywam sztandar i tuż przy granicy oddaję go domkowi Hermesa, upewniając się, że dziewczyny patrzą. A potem jest wielka wspaniała uczta a Jess opowiada wszystkim, jaki to jestem wspaniały i jak ją uratowałem. A potem muszę oblać Jess wodą (ten ostatni punkt dodałem sobie jako zemsta za wygranie ze mną w bieganiu) i nadal jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. A następnego dnia wyruszamy na misję uratowania Luke'a... No i tu wszystko się wali! Jessie chyba zauważyła, że coś mnie trapi, bo położyła mi rękę na ramieniu i uśmiechnęła się.  
- Nie martw się, Glonomóżdżku, wygramy, nie ma innej opcji! A ten nażelowany tuman zostanie wywrócony na drugą stronę i dany do zjedzenia Pani O'Leary! 
- No przecież... - chciałem coś odpowiedzieć, bo przerwał mi dudniący głos Chejrona. 
- Zasady znacie, jednak je przypomnę, ponieważ słyszałem, że niektórzy mają jakieś mordercze zamiary - tu spojrzał znacząco na Jess, która wyszczerzyła się w uśmiechu, pokazując rząd idealnie białych zębów. - NIE ZABIJAMY SIĘ WZAJEMNIE! Więc, panno Torres, NIE POWINNAŚ wywracać Jamesa na drugą stronę i dawać go do zjedzenia udomowionemu piekielnemu ogarowi, bo to do jak najbardziej zalicza się do śmierci. Więc jeśli to zrobisz, będziesz miała do czynienia z Panem D. A on nie jest uprzejmy, jeśli chodzi o wypełnianie papierkowej roboty! Oprócz tego możecie używać wszystkich magicznych przedmiotów. A więc do dzieła i niech los zawsze wam sprzyja! - rozległ się dźwięk konchy i wszyscy zgromadzili się, aby ostatni raz przedyskutować plan. Pomachałem do bliźniaków, a oni, szczerząc się, podbiegli do nas. 
- No więc dziewczęta, plan jest taki, my w piątkę idziemy na atak i zdobywamy sztandar a reszta drużyny broni naszego - uśmiechnąłem się, posyłając znaczące spojrzenia Hoodom. Annabeth chyba to zauważyła i zaczęła się wściekać. 
- Plan powstał oczywiście bez naszego udziału, chociaż wszyscy wiedzą, że jestem najlepszym strategiem na całym obozie, tak? - warknęła. 
- Yyyy... - zrobiłem minę debila, i chyba tylko to jakoś uratowało mnie od odpowiedzi. Ann spojrzała groźnie na Hoodów, którzy uśmiechali się w podejrzany sposób. 
- To też wasz pomysł, prawda? 
- Nie, on wymyślał - odparł Connor puszczając oko do Jess, która ostentacyjnie, ale ze śmiechem, przewróciła oczami. 
- Wyluzuj Ann, Keep Calm. Wy sztandar i tak macie, więc nic się nie stanie, jeśli ich plan zawali. Oprócz tego, kto powiedział, że nie można zmieniać planów? - spytała z błyskiem w oku. Ann spojrzała na nas wszystkich, mamrocząc coś o tym, z kim ona żyje i wzruszyła ramionami. 
- Dobra, niech wam będzie - westchnęła głośno. - Więc jaki macie plan? 
- Ja chodzę najciszej i umiem chodzić po drzewach, więc będę zwiadowcą. Ma ktoś coś przeciwko? - spojrzała na nas uważnie. Ktoś, kto przeciwstawiłby się jej teraz, musiałby być albo bardzo odważny albo samobójcą.  Wszyscy zgodnie wzruszyli ramionami, tym samym się zgadzając. 
- Okey, a potem co? - spytała z wahaniem Ann. 
- Idziemy na spontan - Hoodowie wyszczerzyli się do nas a Ann strzeliła facepalma. 
- Chodziło mi raczej o jakiś SENSOWNY plan! Jess, jakiś pomysł? 
 - Idziemy na spontan - Jess uśmiechnęła się w taki sam sposób jak Hoodowie. Chciałem coś powiedzieć, jednak Ann spojrzała na mnie wrogo, więc się zamknąłem. 
- Ciebie nawet nie pytam, Glonomóżdżku! Całe szczęście, że jesteście tu ze mną... Atena zawsze ma plan! 
- Taaa, a Ares idzie na żywioł i zwykle wygrywa - Jess spojrzała na nią cynicznie a Travis, który właśnie pił wodę ze strumienia aż się zakrztusił. Annabeth odwzajemniła jej spojrzenie. 
- Jakiś dowód? - spytała hardo, a jej oczy niemalże waliły piorunami. 
- Kojarzysz morze taki kraj jak Polska? - Jess wytrzymała jej spojrzenie. 
- Pfff! Jasne, że kojarzę! Przecież to tam głownie rozpoczęła się II Wojna Światowa, zapoczątkowana przez Aresa podczas pomocy Niemcom i Rosjanom w najeździe na Polskę, a Atena wspierała Polaków! 
- No i właśnie o to mi chodziło. Chociaż nie do końca. - Jess uśmiechnęła się z satysfakcją. - Atena wspierała walczących w dobrej sprawie Polaków a mimo to wygrali Niemcy. Polacy kiedy walczyli, kierowali się sercem, chcąc obronić swój kraj a Niemcy mordowali z zimną krwią, nawet małe dzieci. No i tak w dużym skrócie, wygrali Niemcy, ponieważ w czasie wojny Atena nagle obraziła się na Polaków, za to, że jeden z nich nie odwzajemnił jej miłości i przestała się w to mieszać. Zabrała im wszystkie plany, broń, amunicję... Jednak Polacy dalej walczyli, bez żadnych planów, rozwalając Niemcom szyby w sklepach i rzucając w nich podpalonymi butelkami z benzyną. Jak już pewnie wiesz, albo przynajmniej się domyślasz, bez wstawiennictwa Ateny Polska nie miała żadnych szans, jednak się nie poddała. Wiesz czemu? - Annabeth słuchająca jej wywodu z otwartymi ustami automatycznie pokręciła głową. - Nie poddali się, ponieważ kochali swój kraj i mimo beznadziejnej sytuacji walczyli dalej! Bez żadnego planu! Bez pomocy obrażonej Ateny! I wiesz co? W końcu odnieśli sukces! A morał z tego jest prosty i niektórym znany, jak chcesz coś osiągnąć to miej w dupie plany i idź na żywioł! Przecież zwykle i tak nic nie idzie zgodnie z planem! - Ann patrzyła na nią jak na kosmitę, głęboko wstrząśnięta. Widać było, że jest już blisko, aby dać się przekonać, więc Jessica, z chytrym uśmiechem na twarzy, dowaliła kolejny, już ostatni argument. - Myślisz, że Artemida i łowczynie działają według jakiegoś planu? - Annabeth krzyknęła cicho i schowała twarz w dłoniach, właśnie cały jej światopogląd legł w gruzach. Podszedłem do niej i położyłem jej rękę na ramieniu. Chciałem ją przytulić, ale bałem się jej reakcji. No i wkurzonej Ateny, która mogła mnie rozwalić w jakiś wyjątkowo skomplikowany i bolesny sposób. Jess spojrzała na mnie ze śmiechem i wyciągnęła ręce do Ann, która z płaczem wpadła jej w ramiona. Potem przez chyba jakieś milion lat piszczały, ściskały się, płakały, przytulały, śmiały i już nie wiem co jeszcze. Już totalnie nie ogarniam tych dziewczyn, na początku skaczą sobie do gardeł a zaraz potem przepraszają i mówią, jak bardzo się kochają. Moje rozważania przerwała nagła cisza i zniknięcie dziewczyn. Spojrzałem na zdziwionych bliźniaków i jeszcze raz przetarłem oczy - dziewczyn nadal nie było. Travis i Connor byli tak samo zaskoczeni jak ja. Przecież jeszcze przed chwilą tu stały i wydawały z siebie dziwne dźwięki a teraz ich nie ma! Musiałem wyglądać wyjątkowo głupio, bo nagle rozległo się ciche parsknięcie i tuż przede mną zmaterializowała się Annabeth, ściskając w dłoni swoją bejsbolówkę. No tak, czemu o tym nie pomyślałem? Przecież Ann mogła stać się niewidzialna! To jednak w dalszym ciagu nie wyjaśniało sprawy, gdzie jest Jessie. Annabeth jakby czytała mi w myślach. Ruchem głowy pokazała bliżej nieokreślony kierunek. Kiedy tam spojrzałem, dostrzegłam Jessicę sprawnie balansującą na gałęziach drzew kilkanaście metrów nad ziemią. Kiedy zobaczyła, że ja i bliźniacy patrzymy się na z szeroko otwartymi ustami, uśmiechnęła się do nas przelotnie i skoczyła w dół. Zasłoniłem ręką oczy. Wolałem raczej nie patrzeć, jak bliska przyjaciółka roztrzaskuje się o ziemię, jednak w ostatniej chwili Jess zrobiła salto i lekko jak piórko opadła na ziemię tuż obok mnie. Rzuciłem się na nią, aby ją uścisnąć, jednak odsunęła mnie na odległość ręki. Widać było, że coś ją trapi. 
- Co jest? - Ann ochłonęła jako pierwsza. - Gdzie byłaś? Długo cię nie było... - spojrzałem na Ann jak na wariatkę. Długo? Nie było jej raptem kilka sekund. No może minuta, ale tak maksymalnie.
- Wiem... Byłam tam, kilka kilometrów po drugiej stronie strumyka. Nie wygląda to za dobrze... 
- No ale o co chodzi? - powiedziałem chyba trochę bardziej piskliwie, niż tego chciałem. Przyznaje, zacząłem troszkę panikować. No ale kto nie panikowałby w takiej sytuacji? Jess spojrzała na mnie, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z mojej obecności. 
- No tak w dużym skrócie, podczas każdej bitwy o sztandar atakują was chimery? 
~~~~~
Jak obiecałam, rozdział jest juz dzisiaj (chociaż "już" to pojęcie względne, ponieważ poprzedni był ponad tydzień temu) Chcę go dedykować tym wszystkich, którzy przeczytali i skomentowali poprzedni post :) Komentarzy było aż 12!!! Czyli aż o 5 wiecej, niż pod jeszcze poprzednim postem, który miał najwiecej komentarzy ;) Jesteście kochani <3 Mam nadzieje, że dalej będziecie tak pięknie komentować, bo to bardzo motywuje (ci, którzy sami też piszą blogi, chyba już o tym wiedzą ;>) A co do Percabeth to mam dylemat: część z was chce, aby było, a część, aby Percy był z Jess (czyli żeby było Percica albo Jessy XD) i już nie mam pojęcia co zrobić :c Nie chcę was zawieść, ale co do Jessie mam już pewne plany :* Mogę tylko obiecać (dla tych, którzy są przeciw Percabeth), że nie będzie tylko ciągle "Och Percy, jak bardzo cię kocham! Och Annabeth, ja ciebie bardziej!" bo mnie takie rzeczy tez strasznie wkurzają ;) Przyopinam jeszcze tylko, że 

CZYTASZ=KOMENTUJESZ

chociaż chyba nie trzeba wam tego przypominać ;*

sobota, 12 października 2013

Rozdział VI (seria I)

<Jessica>
Usiedliśmy wszyscy ściśnięci na kanapie w wielkim domu. To znaczy my siedzieliśmy, a Chejron stał naprzeciwko nas, obserwując nas uważnie. 
-Chodzi o tą przepowiednię i misję Jessie, prawda? - wyrwało się Perciemu, za co dostał cios łokciem w żebra (ode mnie) i kopnięcie w kostkę (od Annabeth). Spojrzał na nas z wyrzutem i zamilkł. 
-Tak, chodzi o to, chociaż ciekawi mnie, skąd o tym wiecie... - spojrzał na nas z zaciekawieniem. Po krótce opowiedziałam mu zdarzenia, poprawiana w niektórych momentach przez Perciego i Annabeth. 
-No i wtedy z cienia wyszedł Luke i ją przytulił a potem nagle pojawił się Ethan Nakamura i... Au! Jess, to bolało! - Percy spojrzał na mnie ze złością. Chyba niechcący walnęłam go łokciem w żebra. 
-Miało boleć - wymamrotałam, trzymając twarz w dłoniech. Tej części akurat nie zamierzałam mowić Chejronowi. Ann spojrzała na mnie ze zrozumieniem i wspierająco ścisnęła za rękę, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że jest jej przykro, ale to ważne. 
-Jessico, czy to prawda? - prawie nie zauważalnie skinęłam głową. - Więc znałaś Luke'a, prawda? - znowu przytaknęłam. - Wiem, że trudno ci o tym mowić, jednak to bardzo ważne. W jakich okolicznościach poznałaś Luke'a? 
-To było... Czy to naprawdę takie ważne? Wolałabym o tym nie mowić... 
-Mamy wiele wspomnień, do których wolimy nie wracać, jednak to naprawdę ważne... - Chejron spojrzał na mnie ze współczuciem. Westchnęłam głośno i starając się nie patrzeć na nikogo, zaczęłam mowić. 
-Poznałam go, kiedy wyjechałam z tatą i resztą reprezentacji na Florydę. Niby nie mogłam jechać, jednak trener, Vicente del Bosque, chyba mnie lubił i zgodził się, abym pojechała z nimi. Zwykle kiedy oni mieli treningi, ja siedziałam na trybunach albo zostawałem w pokoju, ale tego dnia chciałam pójść na koncert, który odbywał się gdzieś w mieście. Na koncercie było super, jednak potem... - na samo wspomnienie, mocniej ścisnęłam obrożę Octopusa, który zaskomlił cicho i położył mi głowę na kolanach. Zauważyłam, że jego obecność zawsze mnie uspokajała. Wzięłam głęboki oddech i kontynuuowałam. - Kiedy wychodziłam z koncertu, jakiś dwóch gości przyczepiło się do mnie. Mogli mieć maksymalnie 20 lat, jednak byli pijani. Powiedzieli, że mi zapłacą, tylko żebym... - słyszałam, jak Ann wydała z siebie zduszony krzyk, a Percy zacisnął dłonie w pięści. - Kiedy im powiedziałam, że nie, zaczęli się do mnie dobierać. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie Luke. Chociaż był od nich młodszy, jakoś się go przestraszyli i zostawili nas w spokoju. Chyba miało to związek z tym, że zaczął grozić im mieczem. Powiedział, że z nim jestem bezpieczna i nie pozwoli, by cokolwiek mi się stało. Ponieważ byłam zbyt roztrzęsiona, aby wracać do domu, zaprowadził mnie na plaże i zaczął wtajemniczać w cały ten świat. Wyjaśnił mi, kim tak naprawdę jestem. Potem przez kilka dni spotykaliśmy się, głownie na plaży. Zaproponował mi, abym się do niego przyłączyła i żebyśmy razem obalili bogów, pod wodzą Kronosa. Powiedziałam mu, że muszę się zastanowić, a on nie nalegał. Powiedział, że chciałby, abym do niego dołączyła ale nie będzie mnie do niczego zmuszał. Następnego dnia czekałam na niego w umuwionym miejscu, ale jego nie było. Zamiast niego zaczęły się pojawiać rożne potwory. Walczyłam z nimi, jakoś dawałam sobie radę, dzięki naukom od Luke'a, jednak one wydawały się być niezabijalne, na miejsce zabitych, pojawiały się nowe. Potem nagle wszystkie potwory zniknęły, zatrzęsła się ziemia, a ten straszny głos wypowiedział przepowiednię. Zaraz potem pojawił się zapłakany Luke. Przepraszał, że nie mógł być wcześniej, że przybył najszybciej, jak tylko mógł, ale potwory jego też zaatakowały. A potem nagle pojawił się ten dziwny chłopak. Chciał mnie zabić, mówił coś, że jestem zbyt potężna i mogę zniszczyć ich cały misternie ułożony plan. Luke powiedział mu, że nie pozwoli, aby coś mi się stało i zaczął z nim walczyć. Obydwoje byli bardzo dobrzy, jednak Luke był bardziej rozkojarzony. Wrzasnął do mnie, abym uciekała, jednak ja nie chciałam zostawiać go samego. Ta chwila nieuwagi wiele go kosztowała, chłopak boleśnie zranił go w rękę, wtrącając miecz z dłoni. A potem nagle ten drugi chłopak tak dziwnie się zaśmiał i zaczął wołać coś po starogrecku. Wtedy tak jakby się rozdwoił - tylko że zamiast jednego było ich pięciu, walczących z nami jednocześnie. Luke, mimo rany na ręce, walczył dalej, z kilkoma napastnikami na raz i jakoś dawał sobie radę, ale ja i tak musiałam mu jakoś pomóc. Wtedy nagle ten prawdziwy wycelował mieczem prosto w moje serce. Bez wątpienia zabiłby mnie na miejscu, gdyby nie Luke, który przyjął cios na siebie. Upadł na ziemię i zaczął zwijać się z bólu. Nawet moja moc leczenia ran bitewnych nie przynosiła żadnych efektów. Patrzyłam na śmiejącego się Ethana zaciskając pięści. Jeśli kiedykolwiek istniał człowiek kompletnie bez serca, to Nakamura bezwątpienia nim był. Chwyciłam miecz, aby z nim walczyć, jednak on tak jakby rozpłynął się w cieniu, zabierając Luke'a i mówiąc, żebym się nie martwiła, bo mój czas jeszcze nie nadszedł, a na razie przekonam się, jak Kronos postępuje ze zdrajcami. 
-A ktoś cię znalazł? - Percy spojrzał na mnie ze smutkiem. Wiedziałam, że taka akcja ratowania Luke'a musi być dla niego trudna. 
-Tak, Sergio. Najlepszy przyjaciel taty i mój chrzestny. W sumie to chyba najlepszy ojciec chrzestny, jakiego można sobie wymarzyć. Podał mi sok pomarańczowy i jakiś dziwny budyń, po którym poczułam się lepiej i powiedział, żebym się nie przemęczała i przestała o tym myślec. Podejrzewam, że też jest herosem, chociaż nie mam pojęcia, od kogo. 
-Sergio Ramos, tak? - Chejron spojrzał na mnie z zaciekawieniem. - Był tu kiedyś u nas. Nie jest w pełni herosem, jednak ma w sobie cząstkę boskiej krwi. Jego matka była córką Afrodyty a ojciec synem Aresa. Wyszła z tego intetesująca kombinacja. Wracając do tematu Luke'a, bardzo dziękuje, że to wszystko powiedziałaś. Bardzo nam to ułatwi sprawę. Na misję wyruszasz jutro rano, powiedz tylko, kogo zamierzasz wziąć. W przepowiedni jest mowa o 7 osobach, jednak tylko 3 z nich to herosi. Wiesz już, kogo bierzesz? 
-Chyba tak - uśmiechnęłam się słabo. - Ann, Percy, idziecie ze mną? 
-Jeszcze się pytasz? Jasne, że idziemy! - Percy odpowiedział na nich oboje. 
-Oprócz tego chciałabym rownież wziąć Grovera, tylko proszę, przakaż mu, żeby przestał mnie szpiegować, bo to strasznie wkurza! No i jeszcze... O, cześć Tyson! - w naszą stronę podążał rozeomocjonowany cyklop. 
-Percy! Annabeth! Jessie! Cześć! - złapał Perciego i uścisnął go, prawie łamiąc mu żebra. - Ojej! Ale fajny piesek! 
-Cześć Tyson, właśnie idę na misję, chciałbyś iść ze mną? 
-Jasne! - Tyson energicznie pokiwał głową. - A gdzie? 
-Yyyy... - zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia, dokąd się wybieramy. - No właśnie Chejronie, to gdzie jedziemy? 
-No cóż, to miejsce z pewnością ci się spodoba - Chejron uśmiechnął się mimowolnie. - Aktualne miejsce przebywania Luke'a i Księżniczki Andromedy to Hiszpania. 
-Cooooooo? Serio? Ale zaje... - widząc minę Chejrona lekko przystopowałam. - Znaczy... Fantastycznie! Nawet bardzo fantastycznie! 
-No dobrze, ale pozostały ci jeszcze dwie osoby do zabrania na misje. Wiesz jeszcze, kto to może być? 
-Thalia - wyrwało się Perciemu. 
-Tak, Thalia - przytaknęłam.
-Ale przecież ona jest herosem, córką Zeusa. Przepowiednia mówi jasno, mniej niż połowa z nich to herosi, nawet ja to wiem, chociaż waszym zdaniem mam glony zamiat mózgu! 
-Nie, tu nie chodzi o to, kto jest herosem, tylko kto się nim nazywa. Thalia jest łowczynią i to właśnie nią czuje się w głębi serca, Glonomóżdżku - trafnie zauważyła Annabeth. Jej spostrzeżenie podsunęło mi pewien pomysł. 
-Ostatnia siódma osoba dołączy do nas w Madrycie. 
-Czy jesteś absolutnie pewna? - Chejron spojrzał na mnie z powątpiewaniem i obawą.
-Tak, jestem pewna na 200 procent. 
-No cóż, jeśli tak... - Chejron w dalszym ciągu nie wyglądał na przekonanego, jednak widząc, że i tak mnie nie przekona, wzruszył ramionami. No dobrze, teraz idźcie na obiad, a po obiedzie będzie gra o sztandar. Jessie, musisz dokonać sojuszu, czy wolisz dołączyć do Ateny, która ma sojusz z Apollem i Hermesem... 
-I Posejdonem! - przerwał mu Percy. 
-I tak, jeszcze z Percym, czy do Aresa, który ma sojusz z... 
-Do Ateny! - tym razem ja mu przerwałam. Chejron spojrzał na nas z urazą. - A więc dobrze, jutro rano jedziecie do Colorado, gdzie spotykacie się z Thalią i łowczyniami. Tam macie samolot, którym lecicie prosto do Madrytu a potem łapiecie pociąg do Barcelony. Tam właśnie Luke był widziany po raz ostatni. Aha, i jeszcze jedno, Zeus raczej nie zrzuci was z nieba, ponieważ będzie z wami jego córka, radzę jednak, abyś go jakoś specjalnie nie wkurzał, ponieważ może zorganizować jakaś specjalną katastrofę tylko dla ciebie - Percy wymruczał w odpowiedzi, że ma nadzieje, że Zeus zrzuci go z góry gdzieś nad oceanem, Chejron chyba jednak tego nie słyszał. Potem wszyscy, w pogrzebowych nastrojach, ruszyliśmy aby zjeść nasz, byćmoże ostatni obiad tutaj. Taaak, nie ma to jak być optymistką. 
<Percy> 
Szliśmy sobie, wszyscy w piątkę (bo zawstydzony Grover obiecał, że już nie będzie szpiegował Jess) na obiad. Byliśmy trochę spóźnieni, to prawda, ale jakoś specjalnie nam się nie śpieszyło. Chciałem jakoś pogadać z Jess i ją pocieszyć, jednak ona chyba świetnie dawała sobie radę i bez tego. Zaczęła coś tam gadać o architekturze stadionu na którym będziemy (Santiago Barnebau) i na który bardzo chciałaby pojechać, tylko nie wie, jak to skombinować (Camp Nou). Ann i Grover słuchali jej jak zaczarowani, od czasu do czasu wtrącając jakieś komentarze i zadając pytania. Trudno im się dziwić, w końcu Ann była córką Ateny i kochała wszystko związane z Architekturą (chociaż nie wiedziałem, że interesuje się piłką nożną) a Grover to w końcu satyr, przy Jess, która jest córką Artmidy zachowuje się jak zombie, chociaż stara się tego nie pokazywać. Tyson był w tym czasie zajęty próbą poglaskania Octopusa, a ja po prostu się wyłączyłem. Naprawdę, bardzo przydatna umiejetność, nauczyłem się jej podczas wykładów Ann. 
-...No i właśnie dlatego, Percy, uważam, że Barcelona jest tysiąckrotnie lepsza od Realu, chociaż piłkarzy z Madrytu lepiej znam - Jessie spojrzała na mnie, kończąc swój wykład. 
-Yyyyy, okey... No więc... - próbowałem jakoś nie pokazać po sobie, że nie słuchałem, jednak chyba średnio mi się udało, ponieważ Jess ostentacyjnie przewróciła oczami i spojrzała na Ann. - On tak zawsze? 
-Noooo, niestety... Zawsze, kiedy gadam o czymś związanym z architekturą - Annabeth rownież spojrzała na mnie z niechęcią. 
-No ej! Przepraszam bardzo, że nie rozumiem absolutnie nic z Hiszpańskiego, a ty co jakiś czas wtrącasz coś po hiszpańsku! 
-Ale to nic? Tak absolutnie nic? Nic a nic? - Jess wyglądała, na przerażoną. - No dobra, to będę musiała cię trochę podszkolić - uśmiechnęła się do mnie i wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Ann. - A na przykład... No nie wiem... Mes que un club? Coś kojarzysz? 
-Mniej niż klub? - strzeliłem, nie zastanawiając się długo. Była to chyba jednak zła odpowiedź, ponieważ Jess strzeliła facepalma. Ann spojrzała na mnie współczująco. 
-Blisko. Więcej niż klub, nie mniej niż klub, tego akurat powinieneś się domyślić. Jess powiedziała to ze trzydzieści razy, opowiadając o Barcelonie. Widać, że jej nie słuchałeś... - wzruszyła ramionami. No dobra, widać, że jej nie słuchałem, ale co z tego? Przecież nie będzie kazała Octopusowi mnie zjeść, ani nic. No przynajmniej mam taką nadzieję. Usiadłem do stołu razem z Tysonem, słuchając jego opowieści, o wspaniałościach podmorskiego pałacu naszego ojca. Trochę zazdroszczę Tysonowi tego, że może tam przebywać. Ja jeszcze ani razu tam nie byłem. Z zamyślenia wyrwał mnie jednak śmiech Jess, spojrzałem na jej stolik i wybuchłem śmiechem. Obok dziewczyny siedział Grover, który rozbawiał ją, pokazując żonglowanie puszkami z dietetyczną colą. Zauważyłem, że prawie wszyscy obozowicze rozbawieni patrzą w ich stronę. W końcu nie codziennie widzi się satyra w tak dobrym humorze. No ale tak, specjalnie to podkresliłem - PRAWIE wszyscy obozowicze. James, (tak, ten mój ulubiony James!) siedział przy swoim stoliku, patrząc na Grovera z niechęcią. Kiedy satyr zakończył swój występ, a wszyscy, bijąc brawo, powrócili na swoje miejsca, James wstał, zmierzwił swoje brązowe włosy, przywołał na twarz firmowy uśmiech i raźnym krokiem ruszył do stolika Jessici. Wyczuwając kłopoty, zakląłem po starogrecku (nie będę tłumaczyć, bo było to trochę niecenzuralne przekleństwo) i wsunąłem dłoń do kieszeni, uprawniając się, że orkan nadal tam jest. Wyczuwając kojące zimno długopisu, uspokoiłem się już zupełnie. Przecież James nie odważy się jej coś zrobić przy tych wszystkich ludziach, a nawet jakby spróbował, jestem na tyle blisko, aby go powstrzymać. Chłopak, mimo wyraźnego zakazu i warczenia Octopusa, usiadł przy stole koło Jessici i zaczął coś mowić. Chociaż mówił cicho, słyszałem jego każde słowo, ponieważ w jadalni zapanowała przeraźliwa cisza. Wszyscy z zaintetesowaniem oczekiwali na rozwój sytuacji. 
-Nazywasz się Jessica Torres, tak? Ja jestem James Stoneman, syn Aresa. Od kilku dni dni cały obóz gada, jaka to jesteś wspaniała i cudowna. Ja, przyznaję, początkowo nie byłem przekonany, jednak teraz uważam, że to wszystko prawda. Zaimponowałaś mi, mała, niewiele herosów ma odwagę kopnąć syna Aresa, a ty dałaś radę. Tak więc chcę zaproponować ci sojusz, podczas zdobywania sztandaru. Od razu mówię, że jest to propozycja nie do odrzucenia - uśmiechnął się jak jakaś gwiazda filmowa. Zacisnąłem odruchowo pięści, modląc się w duchu, aby Jess mu nie uległa. Kochałem Ann, jednak Jessie, chociaż poznałem ją stosunkowo nie dawno, też była dla mnie bardzo ważna, jak siostra, albo ktoś taki. Nie wyobrażałem sobie, jak wcześniej mogło mi się wydawać, że kiedykolwiek będziemy razem. Jesteśmy do siebie zbyt podobni. Jess lekko wydęła usta, jakby rozważała jego propzycję. 
-Niestety, bardzo mi przykro, ale odrzucę twoją propozycję nie do odrzucenia. Jestem już w sojuszu z domkiem Ateny, a więc dzięki. Aaaa, i jeszcze jedno, nie mów na mnie "Mała" - uśmiechnęła się figlarnie, patrząc jak uśmiech na twarzy Jamesa zmienia się w coś, co definitywnie uśmiechem nie było. 
-Uważaj, Mała - wysyczał. - Chyba nie chcesz mieć we mnie wroga? Zgniotę cię na miazgę! 
-Ojej, tak się boję, że chyba nawet moje pluszowe kapcie poszły się schować ze strachu pod łóżko - ziewnęła teatralnie, a James zazgrzytał zębami.
-Ty... - Chyba chciał coś powiedzieć, jednak jego dwie szare komórki wykonały już swoją dzienną normę. Widać było, że Jess przerasta go nawet w ciętych ripostach.
-Masz coś ważnego do powiedzenia? Nie? To spadaj na drzewo, bo jeszcze mózg ci się przegrzeje. Tam przynajmniej jest dobra klimatyzacja - stwierdziła i nie zwracając uwagi na wściekłego Jamesa, któremu ze złości aż dymiło z uszu (i to dosłownie!), wyszła z jadalni, żegnano brawami i wiwatami. Podsumowując, Jess 2, James 0. 
~~~~~
No więc, jeśli nie zauwazyliście, jest kolejny rozdział XD Dodaję dzisiaj, ponieważ mam akurat chwilę wolnego ;) Ze specjalną dedykacją dla Alexandry Everdeen, GrÓcHa, cocacola2310 i wszystkich, którzy czytają, chociaż się nie przyznają ;* Jeśli to czytacie, pozostawcie po sobie jakiś znak! 

CZYTASZ=KOMENTUJESZ!!!

A ze wszystkimi pytaniami zapraszam na mojego aska, wystarczy wejść w strony, a potem już prosto ;> 

niedziela, 6 października 2013

Rozdział V (seria I)

<Jessica> 
Następnego dnia obudziło mnie pukanie do drzwi. Pewnie Ann i Percy przyszli, abyśmy poszli na śniadanie, a ja znowu zaspałam. W sumie nic dziwnego, znowu śnił mi się dzisiaj ten koszmar, z Luke'iem i tym obcym chłopakiem. Teraz to wydarzenie ciągle prześladowało mnie w snach. Mruknęłam do nich, że otwarte i szybko wygramoliłam się z łóżka. Przy okazji oczywiście musiałam niechcący nadepnąć na śpiącego jeszcze Octopusa. W drzwiach powitała mnie radosna Annabeth i zaspany Percy. Na mój widok uśmiechnął się przyjaźnie. 
-Też nie mogłaś w nocy spać? 
-Strasznie, dręczył mnie znowu ten okropny koszmar o Luke'u i... - zorientowałam się, że powiedziałam za dużo. Percy spojrzał na Ann z ponurą satysfakcją. 
-Widzisz? Mówiłem ci, że ona zna Luke'a - przeniósł wzrok na mnie. - Ethan Nakamura. 
-Co? 
-Ten chłopak nazywa się Ethan Nakamura. Też miałem ten koszmar. 
-Ale skąd ty to...? - spojrzałam na niego ze zdziwieniem. Percy westchnął. 
-Powiedzmy, że uratowałem mu życie, w zamian za co on usiłował zabić mnie. W takim dużym skrócie. 
-I zabił Luke'a... - moje oczy pociemniały - Zginie marną śmiercią, następnie zostanie oskubany, wypatroszony i dany potworom z lasku na śniadanie! - Annabeth spojrzała na mnie dziwnie - No co? Nikomu nie pozwolę, atakować moich przyjaciół ani rodziny! Ani tym bardziej Luke'a! 
-Jess, nie chcę cię martwić, ale Luke'a raczej nie da się zabić. Tak jak ja przyjął na siebie przekleństwo Achillesa - Percy spojrzał na mnie ze współczuciem. 
-No przecież wiem! Gdyby nie żył, niby po co chciałabym go ratować? Wiem, że żyje, jednak ten Ethan Nakamura, czy jakoś tak, sprawił mu ogromny ból, pozbawiając mnie najlepszego przyjaciela! Myślicie, że jak jest się innym, to ma się wielu przyjaciół? - odwróciłam się do nich plecami. Nie chciałam, aby łzy, które już zbierały się w moich oczach, ujrzały światło dzienne.
-Tak Jess, wiemy... - Ann podeszła do mnie, aby mnie przytulić, jednak ją odepchnęłam. Spojrzałam na nią ze złością. 
-Nie, nic nie wiecie! Ty masz jeszcze Perciego i przyjaciół tutaj z obozu, a ja nigdy nikogo takiego nie miałam! Byłam inna, pochodziłam z Hiszpanii, a do tego jeszcze ruda! Może i byłam popularna, bo mój ojciec jest znanym piłkarzem, jednak nigdy nie miałam prawdziwych przyjaciół! Dopiero, kiedy pojechałam z tatą na Florydę i niechcący poznałam Luke'a... - nie miałam już dłużej siły, aby powstrzymywać łzy i po prostu pozwoliłam im wypłynąć. Miałam już dość udawania, że jestem szczęśliwą bogatą nastolatką, ze sławnym ojcem. Usiadłam na łóżku, nie przejmując się, że oni nadal tu są. Octo podszedł do mnie, i skomląc cicho, złożył głowę na moich kalanach. Mówiąc bardziej do siebie, niż do nich, wyszeptałam jeszcze jedno krótkie zdanie. - Ja chyba go kochałam... 
<Annabeth> 
Kiedy to usłyszałam, nagle wszystko jakby się wyjaśniło. Już zrozumiałam, że sen, który opowiedział mi Percy, był naprawdę wspomnieniem Jessie. Okropnie bolesnym wspomnieniem, które powracało i nawiedzało ją w koszmarach. Gestem pokazałam Perciemu, aby wyszedł, a sama usiadłam na łóżku koło dziewczyny. 
-Nie martw się, wszystko będzie dobrze, uda się uratować Luke'a. Kiedy tylko Chejron dowie się o przepowiedni, zaraz puści cię na misję. A ja, jeśli tylko będziesz chciała, pójdę z tobą, obiecuję - mocno ją uścisnęłam. Dziewczyna podniosła głowę i spojrzała mi z wdzięcznością w oczy. 
-Dziękuje... Percy powiedział, że też chce pójść ze mną... Wy jesteście razem, prawda? - gwałtownie zaprzeczyłam, lekko się przy tym czerwieniąc. - A szkoda, powinniście być razem, pasujecie do siebie - uśmiechnęła się do mnie pokrzepiająco, a ja mocniej zagryzłam wargi. Walczyłam z myślami, chcąc jej coś powiedzieć, zaraz jednak stwierdziłam, że jeszcze na to za wcześnie. Nagle zauważyłam, że Jessie przygląda mi się uważnie. 
-Ty znałaś Luke'a, prawda? Znałaś go, zanim stał się zły - było to bardziej twierdzenie, niż pytanie. Powoli kiwnęłam głową. Dziewczyna, patrząc na mnie uważnie, kontynuowała. - On wcale nie jest zły! On jest... Po prostu inny. Przecież go znasz, chyba nawet najlepiej, nie licząc Thalii. Ja też go znam, nawet bardzo dobrze. I wiem, że się nie zmienił. Dalej jest tym samym Luke'iem, którego poznałaś, kiedy miałaś 5 lat i uciekłaś z domu. On dalej jest taki sam. Tylko ten prawdziwy Luke jest głęboko ukryty! - mówiąc to, cały czas patrzyła mi w oczy, a ja, mimo wszystko, zaczęłam jej wierzyć. Percy opowiedział mi ten sen, kiedy Luke oddał za nią życie, a to tylko potwierdzało prawdziwość jej słów. Zauważyłam, że kiedy powiedziała już wszystko, co jej leżało na sercu, na jej twarz znów powrócił uśmiech. - Przepraszam, że przeze mnie spóźniłas się na śniadanie, ale musiałam ci to wszystko powiedzieć! - uśmiechnęła się przepraszająco. 
-Nie spóźniłyśmy się, po prostu Perciemu przestawił się zegarek i obudził mnie o 5 rano. Teraz jest około 7, więc do śniadania masz jeszcze pół godziny. 
-No to spoko, dam radę jakoś się ogarnąć - puściła mi oko. - A tak z ciekawości, Percy zawsze jest taki nieogarnięty? To jest tak w sumie, na swój sposób słodkie. 
-No troszeczkę - spłonęłam rumieńcem, jednak spojrzałam na Jessie ze śmiechem - No ale właśnie za to go kocham! 
-Wiedziałam, wiedziałam, skąd ja to widziałam - Jess zaczęła skakać po pokoju i śpiewać, a ja zwijałam się ze śmiechu. Tak, to prawda, kocham tego naszego Glonomóżdżka i wreszcie się do tego przyznałam. Potem dziewczyna poszła do łazienki wziąć szybki prysznic, a ja zaczęłam bawić się jej iphonem. Kiedy natrafiłam na jej słitfocie z jakimś chłopakiem, mimowolnie wybuchłam śmiechem. Jess, zaciekawiona, o co może chodzić, wyszła z łazienki tylko owinięta ręcznikiem. Ze śmiechem pomyślałam, że gdyby Percy tu był, z pewnością nie mógłby przestać się gapić na jej długie nogi. Była moją przyjaciółką, teraz byłam już tego absolutnie pewna, jednak w takich chwilach widziałam, że jest ode mnie o wiele ładniejsza i to trochę bolało. Potrząsnęłam głową, aby przestać o tym myślec i ze śmiechem pokazałam jej zdjęcie. 
-To twój chłopak? - śmiesznie poruszyłam brwiami. 
-Nieeeeee - Jessie też się uśmiechnęła. - To tylko Junior. 
-Czyli? 
-Cristiano Ronaldo Junior. Po prostu kumpel. Ostatnio rzadko się widujemy, a szkoda, bo on jest świetny. Tylko, że jego tata za bardzo nie przepada za moim... - zmarszczyła brwi. - No ale nieważne. Wyjdziesz na chwilę? Chciałabym się przebrać - uśmiechnęła się rozbrajająco. Wychodząc z domku, wpadłam na oniemiałego Perciego, stojącego w progu. Kiedy na niego wpadłam, wykrztusił tylko jedno zdanie, uśmiechając się przy tym głupkowato, pijany ze szczęścia.
-Ann, ty mnie kochasz! A Jess chodzi z synem najlepszego piłkarza świata! 
<Percy> 
No dobra, wiem, że nie powinienem podsłuchiwać dziewczyn, ale jakoś nie mogłem się powstrzymać. W sumie to nie wiedziałem, że dowiem się tylu ciekawych rzeczy. Cały mój misternie ułożony plan posypał się jednak, kiedy Ann na mnie wpadła. Oczywiście musiałam odezwać się jakoś mało inteligentnie, przecież nie byłbym sobą, gdybym powiedział sensownego. Dziewczyna spojrzała na mnie groźnie i minęła mnie w drzwiach. Postanowiłem to zignorować i, nadal głupkowato się uśmiechając, zapytałem do domku numer 8. 
-Właź, Glonomóżdżku - Jess powitała mnie ze śmiechem. Chyba musiała być świadkiem sytuacji z Annabeth. Miała na sobie krótkie dżinsowe szorty (nawet bardzo krótkie, gdyby ktoś mnie pytał o zdanie), które podkreślały jej długie nogi, pomarańczowy obozowy podkoszulek i zieloną bluzę z kapturem. Włosy związała w wysokiego kucyka, a na nogi włożyła czerwone trampki za kostkę. Na jej nadgarstku zauważyłem branzoletkę charms, z różnymi kolorowymi zawieszkami. Jedna była w kształcie łuku z napiętą strzałą, druga przypominała miecz, a jeszcze inna sztylet. Byłem niemal pewny, że nie jest to zwykła bransoletka. W końcu Jess spojrzała na mnie wyczekująco. 
-Twój zegarek jest tylko tarczą, czy pokazuje też godzinę? Bo nie chcę nic mowić, ale za 4 minuty śniadanie! - nie zastanawiałem się nawet, skąd wie, że mój zegarek to tarcza, bo starałem się ją dogonić. Była bardzo szybka, bardzo łatwo zostawiła mnie z tyłu. Ciągle musiałam sobie przypominać, że to dlatego, że jest córką jedynej bogini, która zamiast siedzieć na tyłku na Olimpie i jeść winogrona, woli polatać sobie po lesie i pozabijać potwory. Aaa, no i jeszcze piłkarza. Po prostu idealne DNA! Kiedy już dobiegliśmy na miejsce, ja cały zasapany, Jess jakby wogóle jej to nie obeszło, spojrzałem na nią groźnie. 
-Jeszcze zobaczymy, co będzie, kiedy będziemy się ścigać po wodzie - nie odpowiedziała, tylko spojrzała na mnie ze śmiechem i usiadła przy własnym stoliku. Mieliśmy szybko zjeść śniadanie, a potem lecieć do Chejrona, zanim znowu gdzieś zniknie. Przy stole siedziałem jakiś taki nieobecny. Z zamyślenia wyrwał mnie odgłos ogólnego podniecenia. Podniosłem głowę i zobaczyłem tłum ludzi zgromadzonych dookoła stolika Artemidy. Szybko upewniłem się, czy orkan pod postacią długopisy nadal znajduje się bezpiecznie w mojej kieszeni i pełen najgorszych przeczuć wstałem i ruszyłem w tamtym kierunku. Jakoś przepchnąłem się przez tłum i stanąłem u boku Jess. Stała z rękami na biodrach, patrząc wrogo na jakiegoś wielkiego chłopaka od Aresa. Był od niej o głowę wyższy o trzymał rękę na rękojeścią miecza. Tuż obok Jessie stał warczący Octopus. Nagle usłyszałem głośny głos Chejrona, który patrzył na nas z wyrzutem. 
-Jamesie, może wytłumaczysz mi, co się tutaj stało? - Aha, więc chłopak ma na imię James. Już go nie lubię. 
-Ten jej kundel ugryzł mnie w rękę! - dopiero teraz zauważyłem, że skóra na jego dłoni jest lekko rozdarta. 
-No cóż, może nie lubi się, jak się go kopie? - Jess zmroziła go wzrokiem. - Na jego miejscu, zrobiłabym to samo! 
-Jessico - Chejron spojrzał na nią groźnie, wiec była już cicho. Spojrzała na mnie i wymownie przewróciła oczami. 
-No tak tak, rób teraz słodkie oczka do swojego kochasia, żeby cię wybronił z trudnej sytuacji! - wypalił cały czerwony na twarzy James. A potem nagle stało się coś dziwnego. Zanim zdążyłem choćby ruszyć palcem, James leżał na ziemi i zwijał się z bólu, trzymając się wymownie za czułe miejsce. Chejron, który chyba jako jedyny starał się powstrzymać śmiech, spojrzał na niego ze współczuciem. 
-Czy wszystko w porządku, Jamesie? - James, ze łzami w oczach, gwałtownie zaprzeczył. - No cóż, jak przestaniesz zwijać się z bólu, przyjdź proszę do wielkiego domu, postaram pomóc ci jakoś z tą ręką. Ale muszę przyznać, że sam się o to prosiłeś. Nigdy nie należy zadzierać z córką Artemidy, zapamiętaj to sobie. Dobrze, teraz wszyscy do zajęć! Rozejść się! A Jessicę, Perciego i Annabeth proszę o pójście za mną, musimy poważnie porozmawiać. 
Przechodziliśmy przez tłum śmiejących się i oklaskujących Jess obozowiczów. Prawie każdy chciał pogratulować, albo chociaż przybić piątkę z dziewczybą, która kopnęła syna Aresa w ja... przyrodzenie, że się tak ładnie wyrażę. Kiedy dotarliśmy do braci Hood, którzy wrzeszczeli "Torres na prezydenta!", Jess skinęła głową i mocno ich uścisnęła, co nie uszło uwadze mojej i Ann. 
-Dobra, teraz przyznaj się, co za szatańskie plany masz razem z Hoodami? - Ann podniosła jedną brew. 
-Nic takiego, naprawdę! 
-Nie kłam Jess, nie zdradzasz chyba swojego idealnego chłopaka, nieprawdaż? - spojrzałem na nią ze śmiechem. Zaraz jednak spoważniałem, ponieważ Jess spojrzała na mnie, jakby chciała mnie zabić. Albo przynajmniej podzieliłbym los Jamesa. W sumie nie wiem nawet, która z tych dwóch opcji była gorsza. 
-Jackson, weź się odwal, Junior nie jest moim chłopakiem. Aha, i jeszcze jedno, najlepszym piłkarzem świata jest MESSI, nie Pedaldo! - spojrzała na mnie ze złością i przyspieszyła kroku. Spikerem pytająco na Annabeth, jednak ona tylko wyruszyła ramionami. 
-Lepiej się nie mieszaj, może chciałaby, żeby byli parą albo coś. Albo kocha kogoś innego... 
-Ale że mnie? Na pewno nie mnie! Przecież ty mnie kochasz! - uśmiechnąłem się głupawo, za co oberwałem od Ann pięścią w brzuch. Okey, trzeba zapamiętać na przyszłość, nie gadać z dziewczynami o miłości, bo można mocno oberwać. Z trudem łapiąc powietrze, powlokłem się za nimi. O bogowie, czemu życie jest takie ciężkie? 
~~~~~
W sumie nie mam pomysłu, co tu napisać ;) Chcę tylko podziękować, za komentarze pod poprzednim postem i zapewnić, że o Percabeth jeszcze będzie ;* Aha, i przypominam jeszcze, że 

CZYTASZ=KOMENTUJESZ ;> 

czwartek, 3 października 2013

Rozdział IV (seria I)

<Jessica>
Miałam od razu iść do Chejrona, prosić o misję, jednak wszystko się pokomplikowało. Pan D. wyjechał sprawdzić, po której stronie są po mniejsze bóstwa. Chejron zniknął. Po prostu na kolacji oficjalnie nie przedstawił, a zaraz potem zniknął. Siedziałam samotna przy stole (nie licząc Octopusa, który ciągle narzekał na jedzenie) i posyłałam sobie z Percym głupie miny. Tak jak ja, siedział sam przy pustym stole. Jedząc kawałek placka zbożowego (dzisiaj było chyba jakieś drobne święto Demeter, przez co nie mogliśmy jeść mięsa i dlatego mój wilk tak marudził) patrzyłam z zazdrością na Annabeth, siedzącą wśród swojego rodzeństwa i żartującą z nimi. Chociaż nie należała do najstarszych, był grupową, ponieważ była tu chyba od zawsze. Posłałam Perciemu znudzone spojrzenie przez całą jadalnię i ziewnęłam. Trudno było zaprzeczyć, że było mi cholernie nudno. Gwizdnęłam na Octopusa, który niechętnie oderwał się od swojego owsianego i wyszłam z jadalni, przy okazji pokazując Perciemu gestem, że czekam na zewnątrz. Zamyślona wyszłam z jadalni. Nie zauważyłam nawet, że na kogoś wpadłam. A właściwie na dwie osoby. Dwóch identyczne wyglądających blond chłopaków przyglądało mi się z zaintetesowaniem. 
-Oj, sorki, niechcący - uśmiechnęłam się do nich przepraszająco, nieświadomie poprawiając włosy. - Jakaś taka nieogarnięta jestem ostatnio. 
-Nic nie szkodzi, nasza wina - jeden z bliźniaków, ten odrobinę niższy uśmiechnął się do mnie przekornie. - Travis i Connor Hood, od Hermesa. Zawsze do usług. 
-No, jeśli chcesz komuś zrobić jakiś kawał, zawsze z chęcią pomożemy - wyszczerzył się drugi. - Ej, a to nie ty jesteś przypadkiem tą córką Artemidy? Bo sorki, ale trochę nie uważnie słuchamy - puścił mi oko. Przytaknęłam ze śmiechem. Nagle Connor wpadł na jakiś pomysł. Mogłabym się założyć, że na kilka sekund nad jego głową pojawiła się maleńka żarówczeczka. 
-Ej, to może pomoglabyś nam w jednych kawale? Bardzo przydałby nam się ktoś, kto nasłałby wściekłe wiewiórki na domek Afrodyty - spojrzał na mnie porozumiewawczo. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Chłopaków polubiłam od początku (w sumie zawsze dogadywałam się lepiej z chłopakami niż dziewczynami), jednak średnio miałam ochotę na wypadanie w tarapaty już na samym początku. Miałam przecież wybłagać u Chejrona misję, a nikt przy zdrowych zmysłach nie wyśle na nią osoby, która od razu wpada w kłopoty. Od udzielenia odpowiedzi uratował mnie Percy, który zaszedł mnie od tyłu i położył mi ręce na ramionach. Błyskawicznie się odwróciłam, strącając jego ręce z ramion i spojrzałam na niego wyzywająco. 
-Jakiś problem, Glonomóżdżku? 
-Żaden problem, Wilcza Mamo - uśmiechnął się uroczo, a ja wybuchłam śmiechem. 
-Wow, ale pojechałeś, serio, gorszego przezwisko jeszcze nigdy nie słyszałam, wodoroście jeden! - lekko popchnęłam go w ramię. 
-No ej, aua, to bolało, zrobił obrażoną minę. - Zadarłaś z synem Pana Mórz! Teraz musisz ponieść tego konsekwencje! - podniósł mnie do góry i przerzucił sobie przez ramię, przybijając piątkę z braćmi Hood. Starałam się wyrwać, jednak za bardzo się śmiałam. Percy zagwizdał cicho i nagle, niewiadomo skąd, pojawił się piękny czarny pegaz. 
-Siema szefie, jakiś problem? - Pegaz spojrzał na mnie i zarżał cicho. Nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że śmiał się ze mnie. Spojrzałam na Perciego z udawaną złością. 
-Mógłbyś mnie łaskawie puścić! To porwanie! I jeszcze Octopus gdzieś zniknął! - prychnęłam i spojrzałam na śmiejącego się Perciego wilkiem. 
-No wiec widzisz Mroczny, musisz mi pomóc w porwaniu tej oto tutaj obecnej córki Artemidy - puścił do niego oko. Mroczny uśmiechnął się (o ile konie mogą się uśmiechać).
-A więc taki męski spisek? Wchodzę w to! - spojrzał na Perciego z błyskiem w oku. - A tak nawiasem mówiąc, to ładniutka jest. 
-A tak nawiasem mówiąc, to ona was słyszy! - wrzasnęłam na nich telepatycznie. Mroczny przez chwile sprawiał wrażenie speszonego, zaraz jednak uśmiechnął się jeszcze szerzej. 
-No cóż, po prostu wyrażam swoją skromną opinię, która przy okazji pokrywa się z opinią szefa, co nie szefie? - znacząco poruszył brwiami. 
-Och zamknij się! - Percy, cały czerwony, warknął na niego, jednak pegaz najwidoczniej się tym nie przejął. 
-No to co szefie, zaczynamy akcję? - nie czekając na odpowiedź, złapał mnie za tył koszulki i posadził na swoim grzbiecie. Percy po chwili znalazł się za mną. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, byliśmy już wysoko w górze, lecąc ponad oceanem. 

<Percy> 
Patrzyłem na nią. Była taka piękna, kiedy siedziała przede mną, z uśmiechem na twarzy i śmiejącymi się oczami, a wiatr rozwiewał jej włosy. Nagle odwróciła się do mnie i mocno mnie uścisnęła. Spojrzałem na nią zdziwiony. 
-A to za co? 
-Za niewinność! - wybuchła perlistym śmiechem, od którego jakoś tak ciepło zrobiło mi się na sercu. - A tak serio, to za porwanie i poznanie mnie z Mrocznym i pokazanie tego wszystkiego! To jest po prostu wspaniałe! Mogłabym tak latać bez końca! 
-Serio? A Mroczny i jego bezsensowna gadanina o pączkach cię nie wkurza? - odgarnąłem jej z twarzy zagubiony kosmyk włosów. - A dziękuje to nie słyszałem... 
-Dziękuje! - jeszcze raz mocno mnie uścisnęła, a ja mimowolnie się uśmiechnąłem. Piękną chwilę przerwał Mroczny. 
-Ej, szefie, nie chcę przerywać tej pięknej i romantycznej sceny, ale coś mi się stało w skrzydło i straciłem kontrolę! 
-I co w związku z tym? - zapytałem mało inteligentnie. Moje myśli w dalszym ciągu zajmowała piękna córka Artemidy. Mroczny spojrzał na mnie z naganą. 
SPADAMY! - to słowo przywołało mnie do porządku, natychmiast zacząłem zdrowo myślec. 
-Mroczny, postaraj się podlecieć jak najdalej od brzegu, żebyśmy sobie nic nie zrobili, spadając w dół! Woda powinna jakoś zamortyzować upadek, miejmy tylko nadzieje, że... - nie dokończyłam, bo ciało pegaza nagle dziwnie się przechyliło. Jessica z przerażeniem złapała mnie za rękę. 
-Przepraszam szefie, ale nie panuję nad tym! - głos pegaza stał się nagle dziwnie piskliwy. Jessie zamknęła oczy i zaczęła mamrotać coś po starogrecku, trzymając się jednocześnie grzywy pegaza. Z tego co zrozumiałem, było tam coś o wyganianiu złych duchów. Kiedy byłem pewny, że wszystko jest już okey, Mroczny nagle runął w dół, grzbietem do dołu. Jessie ostatkiem sił trzymała się jego grzywy, starając się nie spaść w morskie odmęty z kilkudziesięciu metrów. Nagle coś przyszło mi do głowy. 
-Jess, puść Mrocznego, wtedy odzyska kontrolę! 
-Jesteś tego pewien? - spojrzała na mnie z wahaniem. 
-Tak, na sto procent! Nie bój się, nic nam się nie stanie! - popatrzyłem na nią z pewnością siebie. Jessie niepewnie puściła pegaza, który, zgodnie z moimi przypuszczeniami, odzyskał pewną kontrolę. 
-Szefie, mogę jeszcze próbować was łapać... - powiedział z powątpiewaniem. Widać było, że leci już resztkami sił. 
-Nie, leć do obozu! I tak dobrze się spisałeś! - wrzasnąłem do niego. Nie miałem jednak czasu, aby jakoś mu pomóc, ponieważ powierzchnia wody była coraz bliżej. Cały czas mocno trzymałem Jessicę za rękę. Bałem się, co mogłoby się z niej stać, gdyby mój plan nie zadziałał. Chwyciłem ją w ramiona i mocno przycisnąłem do mojej klatki piersiowej, starając się, aby nic nam się nie stało. Woda była coraz bliżej. Zamknąłem oczy. Poczułem jednak, że kiedy z ogromną prędkością walnęliśmy w powierzchnię wody, już nie trzymałem przyjaciółki. Szybko otworzyłem oczy. Jako syn Posejdona, wyszedłem z upadku bez szwanku. Rozejrzałem się gwałtownie. Dziewczyna próbowała jakoś wypłynąć na powierzchnię, jednak była zbyt głęboko a ciężar wody ją przytłaczał. Szybko do niej podpłynąłem, wyciągając na powierzchnie. Chyba jednak za późno, Jessie nie poruszała się. Nagle zobaczyłem coś białego, co z ogromną prędkością płynęło w naszą stronę. Przetarłem oczy. Nie, nie mogłem się mylić, w naszą stronę płynął Octopus, jednak dwukrotnie większy niż normalnie. Kiedy tylko go zobaczyłem, mocno chwyciłem go za ogon, a ogromny wilk wypłynął na powierzchnię. Usiadłem na jego grzbiecie, a on natychmiast odcholowywał nas do brzegu. Kiedy już bezpiecznie siedzieliśmy na plaży, próbowałem reanimować Jessie. 30 uściśnięć, 2 wdechy, 30 uciśnięć, 2 wdechy. I tak w kółko. Prawie już straciłem nadzieję, gdy nagle dziewczyna zwróciła na mnie całą połkniętą wcześniej wodę pomieszaną z resztkami z kolacji i zamrugała swoimi pięknymi oczami. 
-Boże, Jess, nic ci nie jest? Już myślałem, że... 
-Było blisko, ale jednak jeszcze tu jestem. Jeszcze się ze mną trochę pomęczycie - uśmiechnęła się słabo. Byłem tak szczęśliwy, że z tej radości mocno ją uściskałem, prawie na nowo łamiąc jej żebra. A ona tylko uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością, patrząc mi prosto w oczy. Delikatnie nachyliłem się do niej, aby ją pocałować, gdy nagle... 
-Aaaapsik! Przepraszam, niechcący! - Jessie prawie tarzała się ze śmiechu, na widok mojej przerażonej miny. To prawda, chociaż nie chciałem się do tego przyznać, trochę się przestraszyłem. No i romantyczny nastrój prysł... Dziewczyna powoli się uspokajała i zaczęła szczękać zębami. Było już dosyć zimno, a ona była tylko w całkowicie przeliczonych szortach i rownież mokrym pomarańczowym obozowym podkoszulku. Nagle złapało mnie poczucie winy. Ona tu biedna marznie, a ja siedzę sobie w całkowicie suchych ciuchach. Bez zastanowienia zdjąłem własny t-shirt i jej podałem. Przyjęła go z wdzięcznością i natychmiast ubrała na siebie. 
-O bogowie, ale ciepło! Dzięki - uśmiechnęła się do mnie. - Jakim cudem ty to robisz, że jesteś cały suchy? 
-No cóż, tatuś troszkę pomaga - puściłem jej oko, na co wybuchła perlistym śmiechem. 
-Ej Noooo! To nie fair! - pokazała mi język, zaraz jednak spoważniała. - A tobie nie jest zimno? Bo oddałeś mi koszulkę i... 
-Nie, wszystko okey! Naprawdę! Nic mi się nie stanie, jeśli pochodzę sobie trochę bez koszulki! 
-No skoro tak... - dokładnie zlustrowała mnie wzrokiem, a ja poczułem, że się rumienię. - Przynajmniej córki Afrodyty będą miały tematy do rozmów. 
-No to zróbmy im przyjemność, będą miały jeszcze wiecej tematów do rozmów - uśmiechnąłem się do niej, a ona odwzajemniła uśmiech, jakby czytając mi w myślach. Zdziwiłem się mocno, kiedy pozwoliła, abym objął ją ramieniem. 
-No cóż, nie wiem, czy córki Afrodyty się ucieszą, ale mam ogromną ochotę trochę je powkurzać - uśmiechnęła się do mnie znacząco. - Słyszałam, jak gadały o tym, że jesteś ostatnio największym ciachem na obozie. 
-A ty jak uważasz? - śmiesznie poruszyłem brwiami. 
-A ja uważam, że wszystkie powinny nosić okulary - lekko walnęła mnie w ramię i obydwoje wybuchliśmy śmiechem. Było już ciemno, więc odprowadziłem ją pod domek. Na pożegnanie powiedziałem jej jeszcze, że śniadanie jest o 7:30, ale żeby się nie martwiła, bo wpadniemy jutro z Annabeth, żeby ją obudzić i ruszyłem do własnego domku. Stwierdziłem, że nawet moje zęby są zbyt zmęczone, aby je myć, więc położyłem się do łóżka tak jak byłem i od razu zasnąłem. 
Śniła mi się Jessie. Nie był to jednak ani miły ani zwyczajny sen. Po prostu wiedziałem, że to, co widzę, już kiedyś się wydarzyło. Jessie stała na plaży, cała umazana błotem i zakrzepłą krwią. Na morzu szalał sztorm, wokół niej trzęsła się ziemia i waliły pioruny, a z dżungli za jej plecami ciągle wychodziły jakieś potwory i ją atakowały. Zabijała je bez najmniejszego problemu, jednak na miejscu każdego zabitego pojawiały się nowe. Chciałem jej jakoś pomóc, jednak byłem unieruchomiony. Nagle dziewczyna upadła na kolana, jakby popchnięta jakąś niewidzialną siłą a ziemia wokół niej zadrżała. Wokół niej rozległ się straszny głos, mówiący, jak się domysliłem, kolejną Wielką Przepowiednię. 

Gdy heros wyklęty, 
Zaakceptowany zostanie, 
Jedyna jest szansa na uratowanie 
Bez walki śmiertelnej, 
Bez poległych i rannych. 
Bo gdy Pan Czasu powstaje, 
Jedynie w córce Artemidy nadzieja
I jej to zadanie. 
Wykonać je musi, 
Z przyjaciółmi swymi. 
Wyruszy ich siedmiu, 
Choć mniej niż połowa, 
Herosami się zowie. 
Poświęcą ci wiele 
Niektórzy wręcz życie, 
By świat uratować,
Wiedząc jednak skrycie, 
Że od jednej decyzji to wszystko zależy
A nie podejmie jej nikt, 
Kto serce ma trwożne, 
Bo potrzeba najwiecej odwagi, 
By zdrajcy przebaczyć... 

Gdy ostatnie dźwięki przepowiedni zostały wypowiedziane, z cienia wyłoniła się postać i podała Jessie rękę. Prawie krzyknąłem. Był to Luke. Chłopak pomógł jej wstać i mocno przytulił, a ona odwzajemniła uścisk. Było widać, że są przyjaciółmi. Nagle Luke dostrzegł coś za plecami Jessie i znieruchomiał. Dziewczyna również odwróciła głowę. W ich kierunku podążał Ethan Nakamura, w pełnym uzbrojeniu z mieczem gotowym do ataku. Luke coś do niego krzyknął, jednak on tylko roześmiał się złośliwie i zaatakował. Luke od razu zaczął z nim walczyć. Szło mu całkiem nieźle, gdy nagle Ethan zastosował zwód i wycelował mieczem dokładnie w miejsce, gdzie kilka sekund temu znajdowało się serce Jessici, jednak ta była już gdzie indziej. Wyciągnęła własny miecz, pragnąc pomóc Luke'owi, jednak ten krzyknął do niej, aby uciekała. Ten moment nieuwagi wiele go kosztował, oberwał niezłe cięcie w ramię, a miecz wypadł mu z dłoni. Ethan znowu zaśmiał się złowieszczo. Nagle stało się coś dziwnego - zamieść jednego Ethana nagle zrobiło się ich pięciu. Kiedy dziewczyna walczyła z jednym z nich, prawdziwy Ethan zaszedł ją od tyłu i wycelował swój miecz prosto w jej serce. Bez wątpienia zginęła by, gdyby Luke nie przyjął ciosu na siebię. Upadł na ziemię, zwijając się z bólu, podczas gdy Ethan śmiał się złowieszczo. Nagle wszystko zniknęło, a ja obudziłem się, cały zlany potem. Już wiedziałem, że córka Artemidy wbrew pozorom wcale nie miała lekkiego życia. 
~~~~~
Oddaję wam kolejny rozdział, z którego, szczerze mówiąc, jestem nawet zadowolona ;) Szkoda tylko, że pod poprzednim rozdziałem było prawie wogóle komentarzy :( Ktoś to wogule czyta? Jeśli czytasz - skomentuj! Każdy, nawet najdrobniejszy komentarz się liczy! Możecie też podawać linki do swoich blogów, chętnie poczytam ;*